Czwarty fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny

Książka jest gruba: czterysta stron w twardej oprawie, którą ktoś troskliwie obłożył w grubą folię, by chroniła od wilgoci i kurzu. Spośród edycji dostępnych w księgarni wybrałam tę właśnie: pożółkły tom z lat czterdziestych, czyli z czasów, kiedy książkę napisano. Na ciemnozielonej okładce ósmego wydania (które dzięki braciom Harper ukazało się w 1944 roku – w samą porę, by trafić do rąk Marthy Milligan, która akurat skończyła szkołę, czego nie omieszkała radośnie zaznaczyć własnoręcznym wpisem na jednej z pustych kart) – widać drzewo wciśnięte pomiędzy brooklyńskie budynki.

Drzewo zdobi także szeroki na dwa cale grzbiet książki. Litery o staroświeckim kroju informują o tytule i nazwisku autorki, której zdjęcie zamieszczono na czwartej stronie okładki. Jest młodą kobietą o pociągłej twarzy, czarnych oczach, długim, prostym nosie, zdecydowanych ustach i sięgających ramion myszowatych włosach, udrapowanych w fale i loki, wedle ówczesnej mody. Pod krótkim artykułem, zatytułowanym Buy War Bonds!, w którym jest mowa o tym, jak Betty Smith własnymi drobnymi rękami wdowy wykonuje swoją część pracy w wielkim wojennym wysiłku, widnieje odręczny podpis. Okrągłe litery, jakie spotkać można raczej w kajecie licealistki niż w szkicowniku poczytnej autorki ukochanej przez czytelników powieści, wznawianej w wielotysięcznych nakładach od ponad pół wieku. Wystarczy jednak przeczytać kilka stron, by to pismo – dziewczęce, niezgrabne i odrobinę pretensjonalne w kreślonych niepewną ręką, kanciastych esach-floresach – stopiło się w spójną całość z opowieścią i jej bohaterką: prawdziwa Betty Smith i wymyślona dwunastoletnia Francie Nolan mówią jednym głosem. Opowiadają o miejscu magicznym, miejscu, którego już nie ma, przynajmniej takiego, jak je opisano. O biednym, prowincjonalnym, sennym Brooklynie. Brooklynie, gdzie rosną drzewa i wielkie marzenia – jedne i drugie nieugięte wobec przeciwności losu.

Nazywali je Tree of Heaven – niebiańskim drzewem. Niechciane, niepiękne, natrętne drzewo, przywleczone na tę ziemię przez chińskich imigrantów. Nieugięte wobec nieprzyjaznego klimatu, odporne na mróz i suszę, mnożące się na potęgę dzięki tysiącom krążących z wiatrem nasion, zdolne w kilka miesięcy skolonizować każdy wolny kawałeczek nieurodzajnej miejskiej ziemi, bezlitośnie wypychające ze swojej domeny nieśmiałe rodzime rośliny. Smith pisze, że to brooklyńskie drzewo upodobało sobie biedne dzielnice – gdziekolwiek się pojawiło, prędzej czy później przybywali za nim najmizerniejsi z mizernych: lokatorzy ciemnych czynszówek, ojcowie brudnych dzieci, mężowie zapracowanych kobiet o czerwonych dłoniach. Ciągnęli za sobą udrękę ciężkiej pracy, głód i rozpacz, ale i marzenie o lepszej przyszłości dla swojej dzieciarni. W cieniu rozłożystych jak pierzaste parasole liści toczyło się życie, które opisuje Betty Smith, bezwzględne i pełne znoju, a jednak i dziwnej godności.

Polska nazwa tej mitycznej rośliny – bożodrzew – też nie pasuje do upartego chwastu, z wysiłkiem i poświęceniem zwalczanego przez U.S. Department of Agriculture. Gdziekolwiek pojawi się teraz, zjawiają się też ludzie z siekierami, zdecydowani, by ostrzem i ogniem wyplenić zielonego intruza: ostatnie wspomnienie legendy dawnego Brooklynu.

Brooklyn. Ogromna, zwalista masa lądu na północny wschód od Manhattanu. Tak rzadko zauważana przez spacerowiczów z promenad wzdłuż FDR Drive, że czasem chce się wierzyć, iż jest niewidzialny. Odwieczny ubogi krewny. Ten Drugi. Terra Incognita, zaledwie mimochodem wspominana w przewodnikach, choć przecież jej wielkie cielsko po wielokroć przewyższa rozmiarem Manhattan, a niezliczone tysiące mieszkańców co rano dojeżdżające do pracy na zachodnim brzegu rzeki są niezbędnymi, niezmordowanymi, żywymi trybami, bez których wielka machina Miasta stanęłaby w zimnym bezruchu. Brooklyn, miasto dziwnych, etnicznych dzielnic i zapomnianych zabytków. Brooklyn pijaków i petów. Brooklyn imigrantów z tęsknotą spoglądających z okien swoich biednych domostw na splendor Nowego Jorku, tej baśniowej Kariny Oz po drugiej stronie East River. Brooklyn zbieraczy butelek i właścicieli porzuconych mieszczańskich pałacyków Bushwick Avenue. Brooklyn plastikowych torebek gnanych przez wiatr, dopóki nie zawisną na drzewie. Brooklyn Włochów, Irlandczyków, Polaków, Żydów i Niemców. Brooklyn niezliczonych par porzuconego obuwia zawieszonego za sznurowadła przez nieznanego dowcipnisia na drutach ponad skrzyżowaniami. Brooklyn Whitmana i Austlera. Brooklyn ogrodów, muzeów i zagubionych wśród nowoczesnej tandety urokliwych resztek dawnej świetności, wyzierającej nieśmiało jak rzeźbione wykusze spod wstrętnych plastikowych sidingów. Brooklyn zbyt wielki, by go opisać, zbyt różnorodny, by szukać wspólnego mianownika dla jego niezliczonych przejawów.

Brooklyn jest stanem umysłu nie mniej, a może nawet bardziej niż Manhattan. Jeśli jest coś, co pozwalałoby połączyć w całość ten wielki kawał ziemi, zamieszkany przez ludzi przybyłych ze wszystkich zakątków świata i tych urodzonych już tutaj – to tęsknota. Mieszkając na Brooklynie, zawsze się za czymś tęskni, zawsze o czymś marzy. Może dlatego, że bliskość Manhattanu nie pozwala się zatracić w prowincjonalnym, bezpiecznym światku małych ojczyzn, kraików o granicach wyznaczanych przez zasięg lokalnych parafii oraz renomę okolicznych restauratorów i sklepikarzy. Wystarczy wyjść nad rzekę albo stanąć na jednym z płaskich dachów, by przypomnieć sobie, że jest o czym marzyć, do czego dążyć; że na wyciągnięcie ręki jest inny, nieznany, niepojęty świat. Bo być brooklyńczykiem, to znaczy zawsze za czymś tęsknić, chcieć niemożliwego, wyciągać dłonie po nieosiągalne. Niekoniecznie za Manhattanem z jego niezrównanym splendorem i arogancją najpiękniejszego miasta świata – choć ta tęsknota jest właśnie najczęstsza, sieje się w sercach jak niebiańskie drzewo na opuszczonych parcelach, na których nikt nic nie buduje.

W posłowiu do swej pięknej bestsellerowej powieści Betty Smith pisze, że brooklyńczykiem nie można zostać: trzeba się nim urodzić. I wystarczy parę lat życia wśród resztek dekoracji do jej pięknej opowieści, aby zrozumieć, że to prawda. Nawet ci, co mieszkali tu przez pół życia, nawet ci, co posiedli wiedzę tajemną o nawigacji wśród krętych, zaczynających się i kończących bez ostrzeżenia, dziwnie nazwanych ulic, nawet ci, co nauczyli się naśladować charakterystyczny miejscowy akcent z jego goils i skoits – na pytanie: Where are you from? nie odpowiedzą: From Brooklyn. Kosmopolityczny Nowy Jork otwiera szeroko ramiona przed przybyszami i prędzej czy później przyjmuje ich za swoich: tym, co raz pochwycili rytm Miasta, łatwo jest poczuć się w nim u siebie. Brooklyn, kapryśny i często okrutny, nie gustuje w adoptowanych dzieciach. Te za to, co należą do niego od dziecka, nigdy się go nie wyprą, choć tak się jakoś składa, że najbardziej żarliwymi brooklyńczykami stają się dopiero setki mil od domu. W przydrożnych barach Oregonu czy Arizony witają obsługę śpiewnym haiyyadoin’ i ostentacyjnie zamawiają Brooklyn Lager. Ale jeśli już raz wyjadą, nie wracają bardzo długo, czasem nigdy. Jak gdyby materialność, dotykalność, nieprzemijająca prawda tego, czym jest Brooklyn, dawała się odczuć i zrozumieć dopiero wtedy, gdy się od niej oderwać.

Brooklyn Francie Nolan – Brooklyn, gdzie wieczorami gazowe latarnie oświetlają drogę konnym furmankom, gdzie pod mrocznymi wiaduktami kolejki E1 rosną drzewa o parasolowatych liściach, i dzielne dziewczynki, które kiedy w domu nie ma co jeść, potrafią oszukiwać głód zabawą w ekspedycję na biegun północny – ten Brooklyn już nie istnieje… I czasem trudno oprzeć się myśli, że nigdy nie istniał. Że w tej niezamożnej, ale dość schludnej okolicy mieściło się tyle ludzkiej nędzy i nieszczęścia. Czy tamten Brooklyn był, czy go nie było, teraz nie ma go na pewno: wiem, bo czasami chodzę jego ulicami – tam, gdzie Williamsburg zamienia się w Greenpoint. Gdzie modernistyczne budynki housing projects zajęły miejsce z taką miłością opisywanych przez Smith ciemnych czynszówek. Gdzie wielka autostrada przecięła na pół to, co było jednością, na zawsze oddzielając od siebie dawnych sąsiadów, bywalców tych samych knajp i jatek, tych samych piekarni. Już nie ma tamtych kościołów, tamtej szkoły, tamtego punktu zbiórki złomu Cheap Charlie, do którego dzieciaki z całej okolicy ściągały wszelkie rupiecie, by dostać kilka centów na cukierki. Brooklyn co dzień się zmienia. A jednak pod plastikową pokrywką Nowego, wśród nowych mieszkańców, nowych budynków – coś trwa; to pewność i niezmienność, które trudno nazwać, ale wiadomo na pewno, że dzięki nim trwa także i to, co czyniło odległy Nowy Jork niezwykłym. I nawet jeśli się tak stanie, że Manhattan – otumaniony złudną wiarą we własną legendarną nieśmiertelność – wyblaknie i obumrze, zamieniając się w luksusowy skansen, coraz mniej mając wspólnego z prawdziwym życiem – to życie przetrwa, duch przetrwa. Marzenia będą się marzyć, sny śnić, jak długo jest Brooklyn i brooklyńczycy – mimowolni poeci, adresaci Crossing Brooklyn Ferry, listu do potomnych napisanego przez Walta Whitmana, ich krajana, który jak oni patrzył na Miasto i rzekę.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.