Ostatni fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny

Targowisko próżności. Targ warzywny na Union Square to jedna z nielicznych rzeczy, które wywołują w umęczonym czerwcową duchotą i upałem człowieku dziką radość, że spędza lato w Mieście. Cztery razy w tygodniu na małym placyku u zbiegu Union Square West i 17th Street asfalt rozkwita kolorowymi baldachimami straganów. Farmerzy przyjeżdżają wcześnie: tak wcześnie, że nikt – oprócz gromadki bezdomnych, nocujących czasami w okolicach parku, a także mieszkańców najbliższych domów – nie wie dokładnie, o której przybywają.

Jeśli akurat jest lato, tuż po sprzedawcach warzyw i owoców zjawia się liczna armia dostawców świeżej strawy duchowej dla tych, którzy zadbali już o zakup strawy dla ciała. Jak spod ziemi wyrastają budki, w których dyżur pełnią obrazkownicy (bo malarze to duże słowo!) i fotografowie, proponujący turystom zdjęcia miejskich osobliwości, wytwórcy mydeł i ceramicznej biżuterii, znudzona wróżka z talią mocno sfatygowanych kart tarota, kilku ulicznych grajków z instrumentami, gromadka wygolonych wyznawców Hare Kriszna z bębnami i kołatkami.

W porze lunchu dołącza do nich niewielka, ale mocno zdeterminowana grupka agitatorów różnej maści; ci zwykle rozstawiają swoje kramy z broszurami i znaczkami przy wejściu do metra, u zbiegu Czternastej i University Place, by tam walczyć o każdą podatną na łagodną perswazję duszę z konkurencyjną, ale niezrzeszoną grupą młodziaków uzbrojonych w formularze wpięte w sztywną okładkę, zarabiających na wakacyjny wyjazd pracą na rzecz ludzkości. (Excuse me, do you have a minute for Greenpeace? For Save The Children? For Amnesty International?) Agitatorzy są uzbrojeni w megafon i widoczne aż z Broadwayu transparenty, młodziaki natomiast mają po dwadzieścia lat i dużo samozaparcia. Prędzej czy później ktoś im ulegnie i wypełni formularz, wpłacając parę dolarów na konto zasilające fundusz ratowania pand, szkół państwowych czy prowincjonalnych bibliotek. Agitatorzy tymczasem opadają z sił u stóp pomnika Gandhiego, zdzierają z chudych piersi postępowo zaangażowane koszulki i z rezygnacją wystawiają swoją intelektualną bladość na palące promienie słońca. Zanim pamiętające pewnie czasy legendarnych demonstracji z lat sześćdziesiątych znoszone kapelusze osuną im się na oczy, zdążą jeszcze pogapić się na grupkę czarnoskórych tancerzy, wywijających hiphopowe hołubce na rozgrzanym granicie. Jerzy Waszyngton z pomnika też mógłby popatrzeć, ale najwyraźniej nie lubi hip hopu: wlepił wzrok w ozdobione wyjątkowo szpetnym kawałkiem nowoczesnej sztuki mury wielkiego budynku Virgin Megastore po przeciwnej stronie 14th Street.

Przychodzę na targ przy Union Square co najmniej dwa razy w tygodniu, najwcześniej jak się uda. Przybywam tu w nastroju bojowym, wyposażona w wielką torbę. Wróg nie śpi: należy czym prędzej wydać komendę „kolejno odlicz!” walorom wymienialnym, uszeregowanym równiutko w przegródkach portfela, przegrupować się i po zwarciu szeregów ruszyć do natarcia. Kierunek: stragan w połowie rzędu ciągnącego się wzdłuż Union Square West. Tam, między dwoma innymi straganami, w środy, piątki i soboty otwiera swój kram Pani Pomidorowa.

Nadciągam od strony University, przyspieszając kroku i wytężając wzrok – czy są jeszcze? W biegu depczę bez odrobiny szacunku mosiężne tablice pamiątkowe, wmurowane dla uczczenia historycznych wydarzeń, które tu, na tym placu, kiedyś się rozegrały. Wyciągam szyję jak wygłodniałe ptactwo wodne, wypatrując kulistych kształtów w malinowoczerwonym kolorze. Jeśli batalia się powiedzie, za chwilę będą moje: wielkie, niekształtne, staroświeckie pomidory, do których śmieję się z daleka. Na bazarowym polu walki liczy się szybkość, refleks i czujność. Odziany w białe kucharskie uniformy wróg może niepostrzeżenie natrzeć z flanki i unieść tuż sprzed mojego nosa pełne pomidorów tekturowe pudła w stronę czekających już w odwodzie taborów z charakterystycznym logo znanej restauracji. Spieszę się więc, by uniknąć sromotnej klęski, która zawsze ma smak przygnębiającej goryczy, gdy – spóźniona zaledwie o kilka minut – dopadam straganu Pani Pomidorowej tylko po to, by zobaczyć ziejącą wyrwę w miejscu, gdzie powinny być moje ulubione warzywa. Upewniam się, nie dowierzając własnym oczom: No heirlooms today?

 

Pani Pomidorowa uśmiecha się przepraszająco spod jasnej grzywki i tłumaczy, że szefowie restauracyjnych kuchni wszystko już wykupili, a ja wiem, że dzień jest bezpowrotnie zmarnowany i nawet pachnące jak fabryka koncentratów spożywczych morele z sadów Garden State nie zdołają mi poprawić humoru.

Na szczęście batalie odbywanej w regularnych odstępach od lipca do października Wielkiej Wojny Pomidorowej, którą toczę z personelem restauracji starających się zapewnić swoim klientom wysoki poziom doznań smakowych, przebiegają bezkrwawo. Ale jeśli się uda i troskliwie zapakowane przez samą Panią Pomidorową (albo przez któregoś z jej pomocników) pudełko z drogocenną zawartością legnie, jako pierwszy łup wojenny, na dnie mojej przepastnej torby – wojowniczy nastrój ulatnia się w kilka sekund. Śmieją się z sąsiednich straganów czerwone papryki i bladożółte papierówki, weselą się, szczerząc pestki, rozcięte na pół arbuzy. U kwiaciarki obok żółte cynie wręcz promienieją. Ja promienieję także, przemierzając z miną zwycięzcy główny deptak targowy, ciągnący się wzdłuż północnego i zachodniego brzegu Union Square.

Chłonę zapachy i kolory – i żal mi tych wszystkich dzieciaków wychowanych na supermarketach, które nigdy się nie dowiedzą, jak kłuje w palce świeżo zerwany ogórek. I że pomidory tak naprawdę nie miewają jednakowych kształtów i takiej samej wielkości. Co za cudowne miejsce, pełne egzotycznych owoców, niesamowitych kwiatów, ziół, grzybów, dziwnych warzyw, których nazw nawet nie znam! Zawsze, o każdej porze roku, jest tu coś, na czym warto zatrzymać wzrok. Późną jesienią, przed Świętem Dziękczynienia, jest tu pomarańczowo od dyń, a lampy, zapalane po zmroku dla spóźnionych klientów, rzucają zabawne kolczaste cienie na płócienne ściany namiotów osłaniających przed zimnym wiatrem. Nawet zimą jest tu na co popatrzeć, a w lodowatym powietrzu czuje się zapach gorącego jabłkowego cydru i świeżego słonecznikowego chleba. Latem jednak obfitość wszystkiego jest do tego stopnia oszałamiająca, że przy targowych straganach blednie nawet siódme niebo amatorów wyrafinowanych towarów: sam najjaśniejszy król delikatesowy Dean & Deluca – słynny sklep dla smakoszy na rogu Broadwayu i Prince Street.

Aż nie chce się stąd odchodzić, bo co stragan – to istne piękno: nastroszone żółte słoneczniki dla Van Gogha, wielkie brzoskwinie dla Cézanne’a, świeże ryby i skorupiaki dla mistrzów holenderskich… Przedziwne rzeczy, błyszczące i matowe, szorstkie i gładkie, pachnące latem, którego w innych miejscach Miasta ma się tak serdecznie dość. Chodzę oszołomiona jak dziecko po wielkim sklepie z zabawkami, oglądam, dotykam, rozmawiam ze straganiarzami… i zawsze kupię coś, co nijak nie jest mi potrzebne, ale śmieje się do mnie z kramu i nie pozwala odejść. Zanim jednak utonę niebezpiecznie w tym nieprawdopodobnym morzu urodziwych bakłażanów, przystojnych cukinii i papryk jak malowanie – rozsądek bierze górę. Pora wracać, bo spóźnię się do pracy. Porywam z tacki przy straganie plasterek białej brzoskwini i pędzę Piętnastą Ulicą na złamanie karku, z wielką, ciężką torbą, dzięki której łatwo jest trzymać się mocno ziemi.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.