Piąty fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny

Wall Street. Na początku było drzewo. Platan, jeśli wierzyć legendom. Drzewa, jak wiadomo, na ogół stoją tam, gdzie stały, punktualne i godne zaufania. I o ile nie nastąpi kataklizm w postaci pioruna z niebios lub człowieka z piłą, będą zawsze w tym samym miejscu. Dlatego dobrze jest się spotykać pod drzewami, zwłaszcza jeśli krajobraz jest silne zurbanizowany, a drzewo okazuje się jedynym w promieniu kilku przecznic i nie sposób go pomylić z innymi.

Tak pewnie kombinowała grupka przedsiębiorczych Knickerbockers*, kiedy spotykała się w cieniu platana, rosnącego naprzeciw gmachu z numerem 68, tuż przy rogu Pearl Street. Spotykali się, bo chcieli wymieniać towary i waluty, a w bezpośredniej bliskości portu zbyt wielu kręciło się szemranych typów. Pieniądz lubi dyskrecję i pewność, a cień rozłożystego platana gwarantował jedno i drugie. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu nieformalne spotkania spekulantów zamieniły się w największą giełdę papierów wartościowych w ówczesnym świecie – wybrano dla niej lokalizację bliską tamtej oryginalnej: blisko Drzewa Wiadomości Opłacalnego i Nieopłacalnego.

Dziś próżno by szukać drzew na tej ulicy – tak krótkiej, że wchodząc na jej legendarny chodnik, trudno uwierzyć, że gdzieś na tych zaledwie kilkuset metrach, w wytwornych, choć pozbawionych ostentacji budynkach mieści się cała potęga przypisywana temu miejscu. Wall Street to wąska ulica, wyróżniająca się może nadzwyczajną urodą architektury budynków, które przy niej stoją, ale gdyby nie nerwowość uzbrojonych po zęby strażników przy rogu Broad Street i pełne nabożnego skupienia twarze turystów z wypiekami czytających z przewodników historię ulicy-legendy, nikt by nie zgadł, że To Tu. Że ten tonący w wiecznym półmroku kanion, leżący w cieniu wysokich budynków po obydwu stronach, to słynna Wall Street. Ulica, której nazwę zna każdy mieszkaniec Ziemi: czarny, żółty, brązowy, czerwony i biały, w każdym kraju i na każdym kontynencie. Ulica-idea, kochana przez niektórych i nienawidzona przez wielu. Symbol wszystkiego, czym stał się świat, o którym myśleliśmy z dumą, że jest naszym tworem – a on tymczasem wymykał się z rąk, uciekał, żył własnym życiem, rósł jak na drożdżach i przerastał wyobrażenia. Oto jest, tu właśnie, między neogotycką iglicą zabytkowego kościoła a rzeką: skondensowany, ściśnięty niemal do czarnej dziury, a jednak ogromny – inny, magiczny i niedostępny profanom. Zaklęty w kilkadziesiąt metrów szarego piaskowca, marmuru i granitu rozgrzanego słońcem i rozkołysanego krokami tysięcy spieszących się stóp.

W letnie popołudnie Wall Street jest jak uśpiony lew, którego spokój i leniwa uroda – niewątpliwa i pełna dziwnego majestatu – kłóci się w umyśle patrzącego z reputacją drapieżnika. Jest cicho: giełda zamyka się o czwartej, więc wszyscy dawno już sobie poszli. Podążyli do skąpo oświetlonych biur nocnej udręki, ukrytych na najwyższych piętrach biurowców albo do eleganckich knajp, gdzie nawigatorzy finansowego świata spędzają wieczór po krótkim, lecz intensywnym dniu. Gorący wiatr goni po chodniku Wall Street porzucone przez kogoś najnowsze wydanie dziennika, który nosi jej imię. Cisza i ciepłe światło zamieniają mityczną ulicę Wielkich Interesów w zaułek z obrazu De Chirico, na którego końcu chciałoby się wypatrzyć melancholijny pociąg.

Piękna – myślę, wślizgując się na nią od wschodniej strony, od rzeki, by nasycić oczy fantastycznym widokiem na zamykający ją od zachodu strzelisty gmach Trinity Church. Cudowne budynki, jakich próżno szukać poza Financial District. Tutejszy styl to esencja Gotham: idealnie wyważona fuzja zapierającej dech skali i stonowanej elegancji, ze smakiem wzbogaconej wyrafinowanym detalem. Ledwie wzrok odzwyczai się od opalizującego migotania wody East River, a już zachwyca się geometryczną elegancją fasady wejściowej ogromnego białego gmachu 120 Wall Street. Tuż obok – olśniewająco prosty budynek 100 Wall Street. Zaiste, to biały kruk – jeden z kilku może przykładów stylu międzynarodowego, które nie wywołują pragnienia natychmiastowego uśmiercenia architekta. Postmodernistyczne wnętrze patio banku Morgana przy 60 Wall Street kryje niesłychany sufit, przywodzący na myśl belgijskie wafle, którego – jak informuje przybyszów nerwowy strażnik posesji – pod żadnym pozorem nie wolno fotografować. Można za to bezkarnie robić zdjęcia kolumnad dawnej Merchant’s Exchange (dzisiaj Regent Hotel) i Federal Hall, które przez swoje rytmiczne i eleganckie klasycystyczne podziały dają poczucie kosmicznej harmonii.

Wszystko to ma przygotować przechodnia na spotkanie oko w oko z najbardziej legendarną z legendarnych budowli – budynkiem New York Stock Exchange na rogu Broad Street, otoczonym ochroniarzami niczym oblężony bunkier. Obok secesyjny, zwieńczony zielonym od patyny, szpiczastym szczytem Trump Building. Zbudowany dla nieistniejącego już Bank of Manhattan, na szczęście nie nosi piętna fatalnego gustu obecnego właściciela. Nieopodal zachwycający pewnością siebie znamionującą milionerów, którzy na galowe przyjęcia przychodzą w dżinsach, urzekający pozorną skromnością budynek 23 Wall Street – kwatera główna najpotężniejszego człowieka w Mieście, Johna Pierponta Morgana. Magnat finansowy nie dożył jego ukończenia. Nie był też świadkiem zamachu bombowego w 1920 roku, którego ślady do dziś można odnaleźć na białych ścianach. O każdym kamieniu tutaj można by napisać książkę – ale niecierpliwe stopy niosą dalej, a wzrok, prześlizgując się po kolejnych cudownościach, lgnie ku Trinity Church.

Mówią, że diabeł rządzi na Wall Street – ale od południa widać ma wolne. A może przeraża go rozświetlona czerwonym blaskiem kamienna rozeta z zachodniej neogotyckiej fasady strzelistego Trinity Church, która w zachodzącym słońcu wygląda jak oko. Może szatan też już dawno się stąd wyniósł, tak jak większość wielkich banków i firm, które niegdyś tu właśnie pociągały za poplątane sznurki ekonomicznej historii świata. Nie ma tu już kwater głównych JPMorgan Chase, Schwab i Merrill przenieśli biura w górę miasta. Nawet Goldman i Sachs, dotąd wierni, straszą wyprowadzką. Zmęczona własną historią Wall Street dzisiaj to tylko piękna legenda – wypchany lew uwieczniony przez utalentowanego taksydermistę we władczej, groźnej pozie, siejącej popłoch wśród pomniejszych stworzeń. Wall Street – idea, Wall Street – instytucja jest dziś bardzo daleko od ulicy noszącej tę nazwę. Tylko kroki ludzi spieszących każdego ranka na giełdę i opuszczających ją po południu ożywiają na kilka chwil wspomnienie dawnej potęgi tego miejsca – bijącego serca kapitalistycznego świata, wciśniętego między żebra nieregularnie biegnących przecznic, ulokowanego strategicznie pomiędzy niosącą bogactwa odległych portów rzeką a po cichu błogosławiącym tutejsze poczynania kościołem.

Mówią, że ta ulica to jedna wielka świątynia Mamony. Ale idąc Wall Street, nie myślę o pieniądzach, które przechodziły tu z rąk do rąk, zmieniając losy świata. Myślę o tym, jakie to dziwne, że czerwony blask zachodzącego po drugiej stronie Manhattanu słońca opowiada i mnie, i turystom, i maklerom dawno zapomnianą tajemnicę, ukrytą pod kamiennymi płytami nadbrzeża, tuż przy FDR Drive. Prawie nikt o tym nie wie. Nikt nie chce wiedzieć. Za czasów, kiedy wzdłuż Wall Street ciągnął się wał ziemny mający bronić holenderskich osadników przez najazdami Indian i Anglików – tutaj właśnie ulokowano nowojorski targ niewolników, znakomicie prosperujący aż do końca osiemnastego wieku. Dzwonnik z Trinity, wdrapujący się na wieżę, by wezwać pobożnych mieszczan na poranne nabożeństwo, widział zapewne dziesiątki niewinnych dusz skutych łańcuchami i powiązanych postronkiem, jak tłoczyły się na ciasnym placyku, nagie, bezbronne, bez nadziei. Niewolnicy umierali tuzinami od chorób i z wycieńczenia, ich ciała wrzucano do nieoznakowanych grobów, tu niedaleko, w miejscu, na którym wkrótce miały wyrosnąć fundamenty siedzib największych finansowych potęg świata.

Idę więc na zachód, przez niepojęte piękno i horror tego miejsca, myśląc o tamtych nieznanych, bezimiennych, leżących pod fundamentami. I kiedy oglądam się za siebie, by po raz ostatni spojrzeć na ulicę i rzekę, nim porwie mnie rozpędzony Broadway – widzę nad nią czerwoną łunę i myślę, że Wall Street jest przeklęta. Nie z powodu tych upartych, pracowitych ludzi, kabalistów finansjery, którzy codziennie jedli owoc z Drzewa Wiadomości na spotkaniach pod platanem na rogu Pearl Street; ich chciwość zbudowała najpiękniejsze z miast, i za to będą pewnie odkupieni. Przekleństwo idzie stamtąd, z placu, na którym dziś nie ma nic ważnego, nawet tabliczki, która mówiłaby przybyszom, jak było. Każdego popołudnia turyści przechodzą tędy nieświadomi, spiesząc do South Street Seaport – następnego punktu w przewodniku. Maklerzy spoglądają na zegarki i przyspieszają kroku. I tylko ten czerwony blask na wodzie krzyczy, i nikt go nie słucha.

*Knickerbocker – Nowojorczyk, zwłaszcza wywodzący się ze starej rodziny o holenderskim rodowodzie (patrz Słowniczek).

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.