Siódmy fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny

Ten zapach jest ledwie uchwytny pośród morza innych zapachów, którymi nasyca się Miasto niemal od wschodu słońca, jest jednak wszechobecny i… niezbędny. Konieczny jak poranne ziewnięcie. Jak wewnętrzna siła, która codziennie wprawia w ruch miliony rąk i nóg, głów i umysłów. Od rana Nowy Jork pachnie kawą.

„Kawa” to za dużo powiedziane. Brązowa, lurowata ciecz, którą serwują tutejsze deli i uliczne bary na kółkach, niewiele ma wspólnego z mocnym, esencjonalnym napojem, którym raczą się Europejczycy. Nowojorska kawa, regular coffee – w papierowym kubku, na którym niezgrabny napis wciśnięty między dwie absurdalne greckie kolumienki głosi WE ARE HAPPY TO SERVE YOU – składa się z dziesiątej wody po kawowym naparze, zabielonej obowiązkowym mlekiem. Rano w metrze dziesiątki ludzi z takimi kubkami w garści krzepi się poranną porcją tego niezbędnego paliwa. Pierwszy kubek kawy łyka się najczęściej w biegu, w drodze do pracy czy innych ważnych zajęć; to konieczny zastrzyk energii dla każdego, kto chce przetrwać kolejny dzień w Mieście, Które Nigdy Nie Śpi.

To pewne, zakaz picia kawy byłby w Naked City totalną katastrofą sto razy gorszą od prohibicji. Jak wiadomo z historii, kryminalizacja napojów wyskokowych stworzyła sympatyczne, artystyczno-bimbrownicze podziemie. Zakaz palenia w barach zintegrował palaczy, marznących zimą pod drzwiami modnych lokali i poznających podobnych sobie, zdeterminowanych hodowców raka płuc. Tak zwykle w nikotynowej wspólnocie rodzą się znajomości, przyjaźnie i związki. Zakaz spożywania kawy podciąłby Miastu skrzydła, skazując kreatywną część jego populacji na męki twórcze, a resztę na nieznośne bezkofeinowe rozmemłanie, katatoniczny bezruch, przygnębiającą senność… Innymi słowy, bez kawy życie artystyczne i towarzyskie w Nowym Jorku stałoby się niemożliwe.

Pierwszą kawę odbieram co rano z rąk hinduskiego właściciela mieszczącego się po sąsiedzku newsstand. Nawet nie muszę otwierać ust, żeby o nią prosić: Hindus mnie zna i wie, co podać, także wtedy, gdy dowlekam się do jego budki na wpół przytomna, niezdolna do końca otworzyć zaspanych oczu. A ja wiem, gdzie pod listwą okalającą jego małe okienko jest szczelina, w którą idealnie wpasowuje się dolarówka. Kawa jest słaba i wodnista, ale stawia mnie na nogi: przynajmniej na tyle, bym mogła wyruszyć po następny kubek, który, przy odrobinie szczęścia, dostarcza już bardziej subtelnych wrażeń smakowych.

To zadziwiające, jak w Nowym Jorku, słynącym z coraz lepszej i coraz bardziej wyrafinowanej wielonarodowej kuchni, trudno o dobrą kawę. Mamy co prawda Starbucks: kawowe imperium, które rozmnożyło swoje placówki w Mieście skuteczniej niż McDonald’s. W Starbucksach przesiaduje zazwyczaj młodzież, ładnie ubrani posiadacze i-Podów i i-Booków, traktujący kubek przeciętnej w smaku cafe latte (za cztery i pół dolara) jako jeszcze jeden symbol statusu społecznego, niezbędny jak dżinsy od Diesla. Noszą to samo, czytają to samo, piją to samo – to zapewne o starbuckowcach swojej epoki Karel Čapek pisał, że młodzież to ludzie, których potrzeba bycia oryginalnym objawia się tym, iż wszyscy ubierają się jednakowo. Ci jednak, którzy mają choćby drobne pojęcie o smaku kawy, pójdą raczej do którejś z małych kafejek, gdzie najprawdziwsi, niedawno importowani Włosi serwują rasową lavazzę.

Można iść na cappucino do Robertis’ albo do Venieros – dwóch słynnych i od lat konkurujących ze sobą włoskich cukierni przy 1st Avenue i East 11th Street, i tam zagryźć kawę niezłym cannoli. Można zamówić espresso w bufecie kanapkowym legendarnych delikatesów Dean & Deluca w SoHo i zapomnieć o niedostatkach smaku, patrząc przez szybę na ludzi przechodzących przez skrzyżowanie Broadwayu i Prince Street. Można skręcić w bok od głównych miejskich szlaków i u zbiegu Broome i Greene Street ukryć się za płachtą najnowszego „New York Timesa” z filiżanką (prawdziwą porcelanową filiżanką, nie żadnym tam papierowym kubkiem!) czarnego płynu w zacisznym Café Café. Ale najlepiej wybrać się na Bleecker Street, gdzie – przy skrzyżowaniu z Sixth Avenue – jest maleńki magiczny sklepik, należący do sieci Porto Rico Importing Co.

Zapach, który wita klientów już na progu, to nie ten ulotny, delikatny zapach europejskich kawiarni: to oszałamiająca, ciężka i gęsta woń przywodząca na myśl egzotyczne, gorące kraje, zbyt odległe, by kiedykolwiek w życiu je odwiedzić. W jutowych workach błyszczą świeżo palone ziarna kawy z Celebesu i jamajskiej Blue Mountain, kenijskiej robusty i hawajskiej kony. Szeregi wielkich, czarnych blaszanych puszek kryją niezliczone gatunki szlachetnych herbat. Pod sufitem lśnią miedziane rondelki i garnuszki do parzenia kawy. Ciemne drewniane kredensy zastawione są rzędami przeróżnej wielkości i kształtu czajniczków i innych kawiano-herbacianych akcesoriów. Mały barek na końcu wąskiego pomieszczenia serwuje kawę i herbatę; ten sam gatunek można później kupić na wagę i zabrać do domu.

– Mieszkałem kiedyś na Brooklynie, parę kroków od ich palarni kawy – powiedział do mnie kiedyś ni stąd, ni zowąd zupełnie obcy człowiek w metrze, wskazując na torbę firmową Porto Rico, którą trzymałam na kolanach. – Zapach był tak niesamowity, że mogłem wracać do domu z zamkniętymi oczami… – dodał z rozmarzonym uśmiechem.

Nie wiem czemu, ale od tamtej pory kawa z tego sklepiku smakuje mi jeszcze bardziej.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.