Torres del Paine – Chile

Trekking w Parku Narodowym Torres del Paine w Chile należy do jednych z najbardziej spektakularnych pieszych wędrówek na świecie. Najbardziej charakterystycznym widokiem Parku są trzy granitowe szczyty sięgające 2800 metrów. Wznoszą się one niemal pionowo nad patagońskim stepem, jeden obok drugiego królują niepodzielnie nad otaczającym krajobrazem. Kilka dni temu wraz z moją dziewczyną Edytą wróciliśmy z wędrowki po krainie Torres del Paine.

Aby zobaczyć Park Torres del Paine przygotowano dwa szlaki tzw. „W“ i „Circuit“. Większość turystów robi „W“, jest to 4 – dniowa wędrówka przez najwspanialsze miejsca Parku. Dla najbardziej wytrwałych jest „Circuit“ czyli szlak, który jest przedłużeniem „W“ i ciągnie się po całym obwodzie Parku. Ten szlak pokonuje się w około 7 dni przemierzając ponad 100 km.

Początkowo planowaliśmy tylko szlak „W“. Jednak po tym, co zobaczyliśmy trudno było przerwać. Na nasze szczęście na szlaku są miejsca gdzie można było zaopatrzyć się w dodatkowy prowiant na następne trzy dni marszu. Najwspanialsze w pokonywaniu szlaków w Torres del Paine jest to, że każdego dnia widzi się inny krajobraz, a widoki są tak spektakularne, że ciężko uwierzyć, że jest się wciąż w tym samym Parku. Aby najlepiej oddać to co zobaczyliśmy, opiszę nasze wrażenia dzień po dniu.

Pierwszy dzień marszu to wejście – około 7 godzin – w samo centrum Torres del Paine. Miejsce to jest sercem całej góry. Znajduje się tutaj niewielkie jezioro, do którego spływa topniejący śnieg z lodowca. Trzy potężne szczyty Torres del Paine leżą bardzo blisko siebie. Wędrowcy z plecakami dalej już nie idą, stąd zaczyna się wspinaczka wysogórska.

{gallery}torres1{/gallery} 

Drugi dzień to zejście z pierwszego punktu widokowego. Przypominam, że droga prowadzi wzdłuż litery „W“, więc pewne fragmenty szlaku trzeba powtarzać. Następnie przejście około 12 km wzdłuż jeziora do kolejnego kempingu. Widok, który tego dnia sycił nasze oczy to jezioro i niesamowite formacje chmur na niebie. W przewodniku o kolorze jeziora piszą turkusowo-szmaragdowy. W zależności od intensywności światła jezioro zmienia kolory. Sam nie jestem pewien jaki to był kolor, ale jeszcze takich odcieni wody nie widziałem.

Trzeci dzień to wejście na środek litery „W“, kolejne szczyty i punkt widokowy w centrum ogromnych górskich masywów. Najlepsze jest to, że ze wszystkich stron jest się otoczonym potężnymi górami.

Czwarty dzień to moment, w którym większość odwiedzających kończy szlak „W“ i wraca do cywilizacji. Dla nas ten dzień był początkiem nowej przygody. Te widoki podobały nam się najbardziej. W ciągu następnych dni widzieliśmy potężny lodowiec ciągnący się aż po horyzont. Do tej pory nawet nie byłem świadomy, że takie formacje występują na obszarach górskich. Widok jest iście kosmiczny. Na horyzoncie góry, a przed nimi na wielkim obszarze, około 10 km, jednolicie pofalowany lodowiec. Całość kończy się ostrą ścianą na brzegu jeziora. W jeziorze pływają ogromne kawałki lodu, które, co jakiś czas odpadają od topniejącego lodowca. Lodowiec jest w ciągłym ruchu pod wpływem ogromnej masy śniegu i lodu, która spycha go w dół.

Tego dnia spotkała nas także niemiła przygoda, z której ledwo uszedłem z życiem. Cześć szlaku na trasie „circuit“ jest jeszcze zamknięta dla turystów ze względu na topniejący śnieg, schodzące lawiny i nieprzygotowane trasy. Droga na szlaku  prowadzi do wąwozu, przez który, aby przejść trzeba wspiąć się na bardzo strome, około 15 metrowe zbocze. Kiedy tam dotarliśmy zobaczyliśmy dwójkę niemieckich turystów schodzących w dół wąwozu po specjalnie przygotowanej linie. My musieliśmy wspiąć się z plecakami do góry. Na nasze szczęście skończyło się na niewielkiej ranie od przecierającej skórę liny i mocnym dreszczu emocji. Cały opis tej przygody możecie przeczytać w relacji Edyty na stronie internetowej poświęconej naszej wyprawie www.latynoameryka.pl.

{gallery}torres2{/gallery}

Piąty dzień to przejście przez tzw. „paso“, czyli przełęcz łaczącą dwie doliny. Przełęcz znajduje się zaledwie na wysokości 1250 metrów, jednak wiatry są tak silne, że momentami ledwo ustawaliśmy na nogach. O tej porze roku na tej wysokości wciąż leży śnieg więc, aby przejść brnęliśmy po kolana w mokrym śniegu. Na szczycie przełęczy widoki wiadomo jakie. Tego dnia wydarzyła się następna przygoda mrożąca krew w żyłach. Kiedy schodziliśmy z „paso“ i przeprawialiśmy się przez las pełen błota źle skoordynowalem skok i wylądowałem po kolana w błocie. Kiedy wyciągnąłem nogę okazało się, że but został w środku. Jedyne co widziałem to zalewającą się błotem dziurę i znikającego w niej buta. Na nasze szczęście schronisko, do którego szliśmy tego dnia było o godzinę drogi od tamtego miejsca.

Szósty dzień to powrót przez doliny, mokradła i spalone lasy. Tego dnia do przejścia mieliśmy prawie 30 kilometrów, ponad 12 godzin marszu. Po 5 dniach chodzenia z 10 kilogramowym plecakiem – wierzcie mi, że nie był to łatwy dzień. Co jest fantastyczne w całej tej wyprawie to to, że we wszystkie te miejsca dochodzi się po ciężkim, dającym w kość całodziennym marszu, śpi się w namiocie, gotuje się posiłki na palnikach gazowych (ryż, makaron, ryż, makaron), kąpie się w rwących strumieniach. Na tym treku nie było prostego dnia. Codziennie do przejścia od 8 do12 godzin przez góry. W życiu wędrowałem już w Alpach, Himalajach i innych pasach górskich, jednak Torres del Paine swoją różnorodnością jest czymś naprawdę wyjątkowym. Szlak marzenie? – Bezwątpienia.

Co roku do Parku Torres del Paine przyjeżdża około 180 tysięcy turystów. Na szlaku „W“ jest ich naprawdę dużo, „Circuit“ robi o wiele mniej. Co jest urzekające w ciągu tego tygodnia nie widziałem papierków, ani plastikowych butelek. Widok w fotograficznym sensie jest fascynujący. Jedyny widoczny znak, który zostawił po sobie zaledwie jeden turysta to wielkie połacie spalonego lasu. W lutym 2005 roku w szczycie sezonu czeski turysta biwakując w niedozwolonym miejscu zapruszył ogień, który przy bardzo silnym wietrze objął prawie 10% Parku. W akcji gaszenia brało udział ponad 800 strażaków, a pożar udało się opanować dopiero kiedy wiatr ustał. W wyniku pożaru ucierpiało ponad 15 tysięcy hektarów lasów. Ślady pożaru widoczne są do dzisiaj. Czarne spalone kikuty pozostały w miejscach, gdzie jeszcze nie dawno rósł bujny las.

Wojtek Wójcik

www.latynoameryka.pl

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.