Kamila Sławińska o życiu w NYC i nie tylko

Kamila Sławińska mieszka i pracuje od 10 lat w Nowym Jorku. W Walentynki 2008 wydała swoją pierwszą książkę – Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny, która okazała się sporym sukcesem. Autorka zdradza Opinii tajemnice Miasta, odkrywa jego wady i mówi o tym, czym jest sukces.

To będzie rozmowa o Nowym Jorku, chyba nie jest Pani tym zaskoczona…?

KS: To zrozumiałe, że pozycja zatytułowana Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny prowokuje pytania dotyczące Nowego Jorku — osobiście jednak uważam, że jej zdeklarowana niepraktyczność jest czasem ważniejsza od nowojorskości. Jest to bowiem także, a może przede wszystkim, bardzo osobista książka o wielu rzeczach, które na nic się nie przydadzą ciekawym informacji o Wielkim Jabłku: o emigracji, o poszukiwaniu własnego miejsca i własnej tożsamości w nowym miejscu, o próbie zrozumienia czym jest polskość definiowana z punktu widzenia kogoś, kto zdecydował się z Polski wyjechać…

Napisała Pani książkę, która nie jest przewodnikiem, a jednak dostarcza wiele informacji o mieście, i wskazówek dla tych, którzy chcą poznać miasto oczami jego mieszkańców. Skąd wziął się pomysł na napisanie niepraktycznego poradnika o Nowym Jorku?

KS: Udzielanie komukolwiek wskazówek nie było moją intencją, dlatego właśnie w książce nie ma map ani dokładnych adresów. To jest książka dla flâneurs, łazików, ludzi ciekawych wszystkiego i jednocześnie niczego konkretnego. Dla takich, którym się nie spieszy i którzy nie noszą przy sobie spisu obowiązkowych atrakcji stojących w kolejce do „zaliczenia”. Dla takich, którzy mają głowy na tyle otwarte, by dostrzegać niezwykłość w często przeoczanych drobiazgach. Poniekąd taki właśnie gatunek ludzi – wędrowcy internetowi – jest po części odpowiedzialny za to, że luźne notatki o Nowym Jorku, początkowo zbierane w formie bloga (którego, jak mi się wydawało, nikt nie czytał), przeistoczyły się w książkę. Ludzie trafiali do mnie przypadkiem, czytali, komentowali, dorzucali własne przemyślenia. Tak naprawdę uświadomiłam sobie, że to faktycznie jest materiał na książkę dopiero, gdy poznana za pośrednictwem bloga znajoma, podczas pierwszego spotkania oko w oko podetknęła mi wielką stertę wydruków… z prośbą o autograf. Entuzjazm internetowych czytelników skłonił mnie do rozesłania maszynopisu do wydawców. Potem była ogromna masa pracy edytorskiej – na całe szczęście pod czujnym okiem świetnych redaktorów z wydawnictwa W.A.B., które zainteresowało się tym materiałem – i tak w prawie dwa lata od momentu publikacji pierwszego wpisu na blogu dostałam do ręki pierwszy egzemplarz.

{gallery}ks{/gallery} 

Zawarła Pani w książce wiele wątków z historii miasta. Jak udało się Pani dotrzeć do tych informacji i w jaki sposób zbierała Pani materiały do książki?

KS: Było wiele takich źródeł, ale najwięcej zawdzięczam dwóm: po pierwsze i najważniejsze – opowieściom ludzi, którzy mieszkają tu dłużej ode mnie i potrafią pięknie o nim opowiadać. Te opowieści to bezcenne i jedyne w swoim rodzaju źródło, to swego rodzaju legendy nowojorskie, które zginą wraz z ich bohaterami, jeśli ktoś ich nie spisze. Dlatego chętnie słucham historii starszych pań i panów, podsłuchuję rozmowy w barach albo w miejskich pociągach i autobusach… Ktoś kiedyś napisał o Nowym Jorku, że to miasto ośmiu milionów historii – każdy, kto tu osiadł, ma coś do opowiedzenia. Wystarczy umieć słuchać.

Drugim źródłem, z którego czerpałam inspirację to niesamowity, ośmioodcinkowy cykl dokumentalny Rica Burnsa New York. A Documentary Film, zrealizowany prawie dziesięć lat temu na zamówienie telewizji PBS. Porywająca i świetnie zrealizowana rzecz. Mam nadzieję, że kiedyś pokaże to jakaś polska telewizja, bo naprawdę warto. Obejrzałam ten cykl przypadkiem, krótko po przeprowadzce do NYC i zaraziłam się od Burnsa pasją szperania w nowojorskiej historii – zachęcił do myszkowania w starych gazetach, opracowaniach historycznych, do zaglądania w zapomniane zaułki… Miasto ma masę wspaniałych bibliotek i archiwów, w których znaleźć można praktycznie wszystko… oczywiście kiedy już wiadomo, czego się chce szukać.

Wielkie Jabłko przedstawiane jest często jako American Dream w kolorze cukierkowym. Na codzień jednak potrafi być depresyjnym, zatłoczonym molochem z wyraźnymi podziałami klasowymi. Jakimi uczuciami darzy Pani to miasto?

KS: Może najlepiej wyjaśnić to tak: kiedy czasem jestem pytana, o czym jest Przewodnik niepraktyczny, z przekory mówię im, że to historia o miłości; o miłości pewnej kobiety do pewnego miasta. Oczywiście jak to bywa z każdą miłością trwającą przez lata, nie jest to uczucie łatwe czy pozbawione wzlotów i upadków, ale dziś, po dziesięciu latach mieszkania w tym bardzo dziwnym, pełnym zadziwiających kontrastów miejscu mogę z przekonaniem stwierdzić, że zawdzięczam mu to, kim dzisiaj jestem i kim nie mogłabym być, gdybym tu nie przyjechała. Czy to znaczy, że nie dostrzegam wad mojego Miasta? Bynajmniej. Może tylko jestem bardziej wyrozumiała, bo wiem, że przy wszystkich swoich wadach, przy całym swoim niewątpliwym okrucieństwie, Nowy Jork ciągle może być miejscem, gdzie spełniają się najbardziej zuchwałe marzenia. Czego ludzie zwykle nie dostrzegają, to że na realizację takich marzeń także i tu trzeba ciężko pracować, może nawet ciężej niż gdziekolwiek indziej. Mimo tego, jak i mimo coraz głębszego światowego kryzysu gospodarczego, którego wszyscy jesteśmy z każdym dniem coraz bardziej świadomi, jeśli jest na świecie miejsce, gdzie wszystko może się zdarzyć, to, głęboko w to wierzę, jest nim właśnie Nowy Jork.

Wiele osób dąży do zdefiniowania pojęcia sukcesu. Jeszcze więcej osób pragnie ten sukces odnieść, właśnie w Nowym Jorku. Czy czuje się Pani kobietą sukcesu?

KS: Jak to śpiewał Sinatra, a po nim Lisa Minelli, „if I can make it there, I’ll make it anywhere” –  kto przetrwa w Nowym Jorku, przetrwa wszędzie. Mnie się udało przeżyć do tej pory, co samo w sobie jest sporym wyczynem, jeśli ktoś zna trochę niełatwe nowojorskie warunki. Czy to, że ktoś tu mieszka i utrzymuje się na powierzchni, koniecznie musi oznaczać sukces? W dzisiejszych czasach nieszczęście wielu ludzi polega na tym, że ich jedynym miernikiem sukcesu jest dostatek materialny. Ja na szczęście w tym względzie jestem bardzo jak na swój wiek staroświecka. Lubię swoje życie – bardzo w sumie normalne i skromne – takim, jakim jest. Lubię być tutaj, Nowy Jork codziennie mnie zadziwia i inspiruje. W pewien sposób dziwaczna logika tego miasta doskonale zgrywa się z moim przekornym usposobieniem, a fakt, że każdego dnia jestem konfrontowana z niesamowitą kulturową różnorodnością i odmiennością sprawia, że po trochu zmieniam się i rosnę jako osoba wraz z moim Miastem. Tu nie sposób się nudzić i nie sposób stać w miejscu – emocjonalnie, profesjonalnie i pod każdym innym względem. Kiedy zapominam o tym, w jak wyjątkowym miejscu żyję, i zaczynam marudzić, zaraz staram się pomyśleć o tym, że każdego dnia na lotnisku JFK lądują samoloty pełne takich młodych osóbek jak ja w dniu, kiedy przyjechałam z jedną walizką – bez najmniejszego pojęcia, w co się pakują, ale zdecydowane podbić Nowy Jork. Z każdej setki takich osób tylko kilka zostaje, tak, jak ja zostałam, i potrafi sobie tutaj urządzić życie. Jak dla mnie to jest sukces. Tyle o sukcesie życiowym – teraz o mniejszym, zawodowym, związanym z pisaniem. Od czasu publikacji Przewodnika aż do dziś co jakiś czas dostaję listy, bardzo piękne i często osobiste, od ludzi, których kompletnie nie znam, którzy nigdy nie byli w Nowym Jorku, a jednak znaleźli w mojej książce coś własnego, coś, co ich poruszyło do tego stopnia, że zadali sobie trud napisania do mnie i podzielenia się tym. Ogromną radość i satysfakcję sprawiają mi takie listy i uważam je za najdobitniejszy dowód, że wyszła mi całkiem niezła książka. Ale biorąc pod uwagę, że nie dorobiłam się willi, kilku samochodów, konta z mnóstwem zer, zdjęcia na okładce magazynu People i wywiadu z Oprah Winfrey, zapewne wiele osób uzna, że straszny ze mnie golec. Kwestia, jakie kto ma priorytety.

Wiele osób myśląc o Nowym Jorku kojarzy go nieodzownie z Woodym Allenem. Zacytowała go Pani także na okładce swojej książki. Czy lubi Pani jego styl i co ceni najbardziej w jego filmach?

KS: To nie był mój pomysł, by umieścić ten cytat na okładce – zasugerował go wydawca. Nie protestowałam, bo szybko zdałam sobie sprawę, że to okładki sprzedają książki debiutujących autorek. Jestem więc bardzo wdzięczna panu Allenowi za ten błyskotliwy cytat, który z pewnością dodatnio wpłynął na bilans sprzedaży. A czy Woody’ego lubię? Tak i nie. Z jednej strony cenię jego unikalne, autoironiczne poczucie humoru i doceniam jego niewątpliwą, wielką miłość do Nowego Jorku – z drugiej jednak uważam, że Nowy Jork Woody Allena jest dzisiaj kolejnym stereotypem. Nie przypuszczam, by autor Zeliga był z tego zadowolony lub czy kiedykolwiek przypuszczał, że tak właśnie się stanie, ale dzisiaj ludzie zbyt często oglądają Annie Hall czy Manhattan i uważają, że wszystko już o wiedzą o Nowym Jorku i jego mieszkańcach. Tymczasem nie jest to obraz Nowego Jorku ani bardziej, ani mniej prawdziwy niż ten widziany oczami kogoś innego. Jest chyba tyle zupełnie różnych Nowych Jorków, ile ludzi, którzy to miasto próbują na swój sposób opisywać. Nie ma sensu skupiać się tylko na jednym.

Czy sądzi Pani, że życie na emigracji zbliża ludzi tej samej narodowości do siebie, czy może jednak oddala? Przecież każdy emigrant skoro zdecydował się na taki krok, to chce dogłębnie przesiąknąć nowym miejscem. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?

KS: To bardzo skomplikowana kwestia, którą trudno ująć w kilku zdaniach. Przebywanie w wielonarodowym kotle jakim jest NYC zwykle prowokuje skrajne reakcje – ludzie albo starają się zasymilować, albo uciekają w komfort zamkniętych społeczności, nazywanych niekiedy gettami. I jedna, i druga postawa ma swoje zalety i wady, ale osobiście optuję za otwarciem na różnorodność. Moim zdaniem tylko spotykając odmiennych od siebie i próbując żyć z nimi we względnej zgodzie człowiek jest w stanie zrozumieć naprawdę, kim jest i co mu dał kraj ojczysty, jego kultura i język. Piszę o tym dość obszernie w Przewodniku. Pojęcie narodowości czy też narodowego dziedzictwa, z którym się człowiek utożsamia jest wśród nowojorczyków dość specyficzne. Tu każdy albo sam skądś przyjechał, albo jest pierwszym pokoleniem w swojej rodzinie urodzonym w Ameryce. Stąd tożsamość jest często bardziej kwestią świadomego wyboru – może nawet swego rodzaju prywatnej mitologii, własnoręcznie zbudowanej i konsekwentnie wcielanej w życie – niż faktycznego urodzenia i wychowania. Znam ludzi, którzy uważają się za Polaków (a także Włochów, Irlandczyków, Niemców, itd.), a nie znają słowa w języku Starego Kraju i w życiu w nim nie byli. Nie zmienia to faktu, że mają silne poczucie kulturowej przynależności. Ze swej strony, odkąd mieszkam poza Polską, bardziej doceniam to, co mi dało moje wychowanie i ojczysty język. Im mniej mam kontaktu z polską codziennością, tym bardziej cenię na przykład zalety wychowania, jakie odebrałam, czy piękne momenty polskiej historii. Im lepiej mówię po angielsku, tym bardziej dostrzegam, że polski ma swoje specyficzne, urocze niuanse, które umykają w najlepszym nawet przekładzie. Tym bardziej złości mnie brak szacunku dla ojczystego języka, zbyt często obserwowany wśród Polaków tak w kraju, jak i za granicą. W pewien sposób jestem bardziej Polką w Nowym Jorku niż byłam nią w Warszawie. Może dlatego, że mniej rzeczy uznaję za oczywiste. Z drugiej jednak strony moja prywatna wizja polskości bliższa jest wizji Miłosza, Gombrowicza czy Witkacego niż bogoojczyźnianym pomysłom tych, którzy teraz najgłośniej krzyczą z różnego rodzaju trybun – jak twierdzą, „w imieniu narodu”.

Mam w NYC bardzo mało znajomych Polaków i żadnego poczucia przynależności do jakiejś sformalizowanej „społeczności polskiej”, choć oczywiście jest tutaj taka (nawet więcej niż jedna) . Nie chcę generalizować, ale zbyt wiele widzę w niektórych grupach mieniących się oficjalnie „polską wspólnotą” przyzwolenia na rzeczy, które mnie oburzają i najzwyczajniej w świecie brzydzą – na aspołeczne sobiepaństwo, na szowinizm, rasizm, antysemityzm, homofobię, obskurantyzm najgorszego rodzaju. Powtarzam jeszcze raz, nie uważam, że wszyscy Polacy w Nowym Jorku są tacy. Są też Polacy niesamowicie dzielni i pracowici, mądrzy, pomysłowi, przedsiębiorczy. Są światli, chłonący wiedzę Polacy, którzy, jak mi słusznie powtarza znajoma bibliotekarka z Greenpointu, przodują w czytelnictwie na tle innych nacji i z entuzjazmem porywają z bibliotecznych półek np. pisma księdza Tischnera. Jednak tak się jakoś składa, że tych ciekawych Polaków, których tu poznałam, przedstawiali mi zwykle nie-polscy znajomi, nieświadomi często, że ja i nowo poznani znajomi pochodzimy z jednego kraju. Widać dobrze jest wyjść z getta, nawet najlepszego, i paść w objęcia jedynej nacji, z którą czuję głęboki związek – nacji ludzi myślących.

Jest Pani autorką felietonów „Mejle z jabłka”, krytykiem i recenzentką filmową. W jakim kierunku będzie rozwijać się Pani kariera? Czy ma Pani plany na napisanie kolejnej książki?

KS: „Meile z jabłka” umarły niestety wraz z kapitalnym krakowskim pismem „Arte”, na łamach którego ukazywały się co miesiąc. Nie pamiętam już także, kiedy ostatnio jakieś polskie pismo zamieściło recenzję czy tekst o filmie, który napisałam – wszyscy, którym proponuję teksty, jakie naprawdę chcę pisać, twierdzą, że piszę za długo, zbyt się zagłębiam w niuanse. Ich zdaniem nie ma tematu, który nie dałby się skondensować do trzech tysięcy znaków, a nowoczesne dziennikarstwo sprowadza się do tłumaczenia i edytowania depesz agencyjnych. Ja tymczasem, jak wspominałam, jestem staroświecka i nie wierzę w sens sprowadzania skomplikowanych, pięknych, strasznych, poruszających, niezwykłych rzeczy, z których składa się świat, w którym żyjemy, do dwóch stron maszynopisu, które ktoś będzie studiował, za przeproszeniem, w wychodku. Dlatego nie pisuję już regularnie w żadnej polskiej gazecie i nie uważam się za praktykującego krytyka czy dziennikarza. Jako autorka jednej zaledwie książki nie uważam się też za pisarkę. Owszem, chciałabym napisać coś nowego, mam nawet parę pomysłów i czas pokaże, jak uda mi się pogodzić wymogi życia codziennego z pracą nad nową książką. Jak się przekonałam, nie da się niestety żyć z pisania książek publikowanych na polskim rynku, jeśli się nie jest Katarzyną Grochalą. Póki co prowadzę więc bardzo normalną i dość szczęśliwą egzystencję osoby ze stałą, mieszczańską pracą, kompletnie nie związaną z pisaniem. Nie piszę, ale i nie narzekam. Potencjalnych mecenasów, skłonnych ufundować mi stypendium, umożliwiające całkowite oddanie się Muzie przyjmę jednak oczywiście z otwartymi ramionami i wspomnę serdecznie w dedykacji następnej książki! 

Jakich praktycznych rad udzieliłaby Pani osobom, które chcą odkryć inny Nowy Jork, oczywiście oprócz przeczytania niepraktycznego przewodnika?

KS: Radzę odwiedzającym Nowy Jork chodzić raczej niż jeździć, unikać miejsc widzianych milion razy na pocztówkach na korzyść tych, o których nigdy wcześniej nie słyszeli, słuchać przypadkiem napotkanych tubylców uważniej niż przewodników, mieć oczy otwarte. Nie bać się zgubić. Bawić się na swój własny sposób.

Dziękuję za poświęcony mi czas i życzę powodzenia w pisaniu kolejnej książki.

Joanna Gulbinska

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.