Rozmowa o życiu

Janusz Leon Wiśniewski wisniewski.net, autor jednej z najpopularniejszej powieści w Polsce – S@motność w Sieci, która nareszcie 6 grudnia 2007 została wydana w języku angielskim, rozmawia z Joanną Gulbińską o książkach, życiu i tym, czy mężczyźni są światu potrzebni… Rybak dalekomorski, magister fizyki i magister ekonomii, doktor informatyki i doktor habilitowany chemii, przede wszystkim naukowiec, ale także autor książek.

Jest autorem pierwszego w świecie programu AutoNom do komputerowej konwersji struktur chemicznych w nomenklaturę chemiczną, który jest stosowany przez większość najważniejszych firm chemicznych na świecie.

Jest także stałym felietonistą miesięcznika Pani. Został uhonorowany w Alei Gwiazd w swym rodzinnym mieście Toruniu, gdzie na Rynku Staromiejskim odsłonił czwartą z serii „Katarzynek” – podpisów słynnych Torunian. Dumny ojciec Adrianny i Joanny. Obecnie mieszka i pracuje we Frankfurcie nad Menem.

Tłumaczenia jego książek jak dotychczas ukazały się w Polsce (wersja angielska S@motności w Sieci – Loneliness on the net), Rosji, Chorwacji, Czechach, Wietnamie i na Litwie. 

Długo musieliśmy czekać na tę angielską wersję S@motności w Sieci…

JLW: Strasznie długo. To jest pewien ewenement na polskim rynku wydawniczym, ja to tak oceniam, dlatego, że zdecydowano się wydać tę wersję angielską w Polsce. Chyba oprócz bajek, wierszy Miłosza i Szymborskiej nie ma chyba żadnej innej książki, która byłaby przetłumaczona w Polsce i próbowano ją wprowadzić na rynek polski w języku angielskim. I z tego jestem bardzo… nie wiem jak to nazwać, … dumny, zadowolony i bardzo wdzięczny mojemu wydawcy, Prószyński i S-ka, który podjął to ryzyko.

Samotność w sieciPo wydaniu polskiej wersji S@motności w Sieci rozpętała się istna burza. Dobrze wiemy ile dostał Pan odpowiedzi od czytelników i to jest niesamowite wyróżnienie, taki kontakt z czytelnikami.

JLW: Tak, dlatego, że każdy e-mail od czytelnika jest dla mnie recenzją, w pewnym sensie. Nie dość, że ludzie darują mi swój czas czytając moje książki, to jeszcze nagradzają mnie dodatkowo dzieląc się swoimi opiniami.

Czy spodziewa się Pan podobnej reakcji po angielskiej wersji czyli Loneliness on the net?

JLW: Wie Pani co, w pewnym sensie tak. Dlatego, że książka ta jest od 3 miesięcy na listach bestsellerów w Rosji. Została przetłumaczona na język rosyjski i praktycznie nie schodzi tam z list bestsellerów. Dlatego też również dostaję listy w języku rosyjskim. Wydawnictwo rosyjskie również podało mój adres e-mailowy janusz@wisniewski.net i niektórzy nawet nie tłumaczą tego na żaden inny język, na przykład angielski, tylko po prostu piszą po rosyjsku. Podejrzewam, że odbiorcami tej książki będą głównie ludzie związani z Polkami lub Polakami w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Australii i w Stanach Zjednoczonych. Podejrzewam, że będzie jakaś reakcja na tę książkę.

Czy samotność to według Pana zło konieczne czy może w dzisiejszych czasach sposób na to, żeby zachować swoją tożsamość w jakiś sposób?

JLW: Samotność jako zjawisko jest straszliwą chorobą, ja wiem o tym. Także z tych nieomal 30 tys. e-maili, które do mnie skierowano. Wirus samotności jest wszechobecny. Powoduje jakieś zmrożenie duszy, takie okropne schłodzenie. Wielu ludzi jest samotnych mimo, że świat się tak strasznie zbliżył przez media, przez GSM, przez Internet. Mimo to ludzi czują się strasznie samotni. Dotyka to mnóstwo ludzi i ten temat mnóstwo ludzi interesuje. Mi się wydaje, że to jest w tych czasach taki jakiś nieprawdopodobny fenomen, że jesteśmy tak blisko siebie, a jednocześnie nie potrafimy się zbliżyć do granicy, którą można by określić rodzajem intymności i związku. Dlatego ta książka mi się wydaje taka aktualna. Dlatego, że opowiada o tym, co również trwa teraz. Dzieje się „za oknem”, dzisiaj i tutaj.

Po tylu latach, wciąż, cały czas i jeszcze długo będzie…

JLW: Tak. To dla mnie też jest fenomen. Ta książka pojawiła się w Polsce w 2001 roku i ciągle trwa. Już nawet nie jest bestsellerem, tylko jak to Anglicy by pewnie nazwali longsellerem tzn. nieustannie sprzedającą się książką. Strasznie się cieszę, że wyszła w języku angielskim, z zupełnie egoistycznych powodów. Dlatego, że miałem strasznie dużo pytań o wydanie angielskie, od Polaków, którzy mają związki z osobami, które nie czytają języka polskiego, w różnych krajach, niekoniecznie Irlandii, Anglii, czy w Stanach Zjednoczonych. I nagle pojawia się książka, która jest w tym języku i będę mógł im odpowiedzieć: tak, jest po angielsku. Pani partner, Pana partnerka może ją przeczytać.

Przed premierą ekranizacji S@motności w Sieci powiedział Pan, że czeka Pan na ten film, ale też się boi. Jakie były w końcu pierwsze reakcje. To już półtorej roku minęło…

JLW: To jest strasznie bolesny temat (uśmiech). Dlatego, że po pierwsze, ja nie miałem prawie żadnego wpływu to, oprócz tego, że napisałem scenariusz, byłem współscenarzystą, to jest duża rola. I tak scenariusz ten trafił w ręce producenta, reżysera i w efekcie człowieka, który rządził tym filmem, czyli Witolda Adamka. On pokazał ten film tak jak on go widzi. Mi się ten film jako byt równoległy do książki, jeszcze raz powtarzam, byt równoległy do książki podoba, bo jest doskonale zrobiony i jest nowoczesny. Jest zrobiony na doskonałym poziomie. Moim zdaniem natomiast nie oddaje książki i to jest pewnie główny zarzut, który jest kierowany do mnie. Wielu ludzi chciało płakać w kinie, tak jak płakało czytając tę książką. I się nie popłakało, no ale co ja mogę zrobić…

Czytając S@motność w Sieci zawsze nasuwa mi się jedno pytanie, gdzie znajduje się ta dyskretna granica, ta linia, której przekroczenie może przynieść nieodwracalne życiowe skutki, a z kolei nie przekroczenie pozostawia nas z uczuciem niedosytu?

JLW: Boże, jak poetycko Pani to sformułowała (uśmiech)… Wie Pani co, to jest właśnie problem, że ludzie strasznie poszukują szczęścia i wiedzą, że mają jedno życie i że mają prawo do tego szczęścia. W niektórych krajach, na przykład w USA prawo do szczęścia jest nawet wpisane w konstytucję. I teraz powstaje pytanie, co zrobić, żeby to szczęście sobie zapewnić. Czy, że kiedyś komuś złożyliśmy obietnicę w jakimś stanie narkotycznego rauszu miłosnego, oznacza, że jeśli ten rausz się skończy powinniśmy przy tych osobach trwać? Ta książka zajmuje się tym problemem. Problemem zdrady tak naprawdę, kiedy mamy prawo zdradzić kogoś, kiedy mamy prawo zdradzić kogoś w imię swojego szczęścia. I ja dokładnie nie wiem kiedy i czy w ogóle… Ale zajmuję się tym tematem w książce.

{gallery}wisniewski{/gallery}

Moją ulubioną książką jest 188 dni i nocy…

JLW: Ja się strasznie cieszę, że Pani ją wymienia, dlatego, że jest to książka przy której spędziłem najwięcej czasu w moim życiu. Mam ciągle wygrzane miejsce w bibliotece we Frankfurcie nad Menem, wszyscy mnie znają w tej bibliotece. Dlatego, żeby ją napisać spędziłem tam strasznie dużo czasu. To jest książka przepełniona wiedzą, strasznie ją lubię. A tak naprawdę jest najmniej popularna w Polsce… Przekażę tę informację Małgosi Domagalik, która jest współautorką tej książki (śmiech).

Nie chce mi się w to wierzyć, że właśnie ta książka jest najmniej popularna…

JLW: Naprawdę, jest strasznie mało popularna. Ostatnio Rosjanie nawet ją kupili. Być może, że będzie bardziej popularna w St. Petersburgu, Moskwie i w innych miejscach w tym ogromnym kraju. Ja strasznie ją lubię, dlatego że jest to książka, jakby to nazwać… po, której przeczytaniu człowiek jest bardziej inteligentny, nawet nie wiedząc dlaczego (śmiech).

Kolejny raz ją teraz czytam i cały czas odkrywam coś nowego.

JLW: Jest to po prostu fajna rozmowa z niesamowicie interesującym odbiorcą, Panią Małgorzatą Domagalik, z którą dyskutowanie wymaga przygotowania się. I ja się do tej rozmowy przygotowywałem. I cieszę się, bo pisząc tę książkę nauczyłem się o wiele więcej niż przy pisaniu, na przykład S@motności w Sieci czy Losu powtórzonego.

Dokładnie w tej samej książce 188 dni i nocy urzekła mnie historia Pana kilkumiesięcznego wyjazdu do Nowego Jorku. To też, między innymi przez mój osobisty stosunek do tego miejsca…

JLW: Mój też.

Jak wspomina Pan ten pobyt z perspektywy lat?

JLW: To był pobyt, który się odbył w zupełnie innych okolicznościach. Młodzi ludzie pewnie teraz nie potrafią utożsamić tego, z pewnym podnieceniem. Wyjechałem z Polski do Stanów Zjednoczonych, aby robić doktorat w Queens College City University of New York w 1984 roku kiedy w Polsce, powiedzmy buty były na kartki, nie wiem jak to inaczej nazwać… Kiedy byliśmy informatyczną pustynią i nagle dotarłem do kraju, w którym można było tę wiedzę, którą nabyłem w Polsce wykorzystać. Ten pobyt strasznie mnie zdeterminował i jednej rzeczy się nauczyłem, którą ciągle podkreślam w różnych książkach i w różnych miejscach, że my Polacy wcale nie jesteśmy gorsi. Ja pojechałem tam jako naukowiec z tzw. drugiej albo trzeciej ligi. Nagle okazało się, że wcale z drugiej albo trzeciej ligi nie jestem, że wcale nie ustępuję wiedzą moim kolegom Amerykanom. I to było najważniejsze. Później oczarował mnie oczywiście Nowy Jork, który jest niesamowitym miejscem. To jest miasto, które powinno być wydzielone w ONZ-ecie jako państwo samo w sobie. I to państwo, w którym mieszają się absolutnie wszystkie kultury. Zawsze chętnie tam wracam i pewnie będę powracał.

A jaki teraz ma właśnie Pan stosunek do tego miejsca, z perspektywy lat?

JLW: Teraz zupełnie inaczej na to patrzę. Ostatnio byłem zaproszony właśnie przez polskie radio w Nowym Jorku, w związku z popularnością mojej książki. Podpisywałem książki w polskiej księgarni na Manhattanie, dawałem wywiady do polskiego radia. Patrzę na to z troszeczkę innej perspektywy. Stany Zjednoczone zmieniły się dla mnie, w moim odczuciu. Cieszę się, że mieszkam w Europie (uśmiech), że mam zupełnie innych prezydentów. Ciągle mi się wydaje, że Ameryka jest na pograniczu absolutnej dekadencji i barbarzyństwa, że pomiędzy barbarzyństwem a dekadencją, nie ma nic absolutnie po środku. Nie wiem, ale tak jakoś przestałem Amerykę kochać i lubić ostatnio…

Jakiś czas temu zapytany Pan został, czy napisze książkę – „Czy kobiety są światu potrzebne?” Stwierdził Pan, że nie ma takiej potrzeby, bo to oczywiste.

JLW: (głośny śmiech) Właśnie to pytanie wydaje mi się tak retoryczne, że nie warto na ten temat pisać książki. Wydawało mi się, że to mężczyźni powinni mieć te wątpliwości, czy są światu potrzebni i stąd powstała ta książka.

To było właśnie moje pytanie. Pokusił się Pan jednak na napisanie Czy mężczyźni są światu potrzebni?

JLW: Wydaje mi się, że książka „Czy kobiety są światu potrzebne?” miałaby tylko jedną stronę, jedno zdanie, dwa słowa oraz wykrzyknik: absolutnie tak!. I to byłby koniec tej książki. Tak sobie wyobrażam świat. To wynika, z moich obserwacji. Po prostu świat kobiet jest światem lepszym i w tej ostatniej książce o mężczyznach próbuję to udowodnić. Mając szereg wątpliwości starałem się spojrzeć na to i jako mężczyzna i jako naukowiec. Po prostu, my możemy zniknąć, a kobiety nie mogą.

Czy udało się Panu znaleźć odpowiedź na to pytanie, czy mężczyźni są światu potrzebni?

JLW: Tak szczerze mówiąc to jest to taki rodzaj pewnej schizofrenii, bo jako mężczyzna piszący tę książkę, oczywiście chciałbym, żeby odpowiedź na to pytanie była pozytywna. Wydaje mi się, że jestem światu trochę potrzebny, właściwie kilku osobom jestem potrzebny, głównie kobietom (śmieje się). Natomiast jako naukowiec, który zadał sobie to pytanie i zapomniał o tym, że ma ten chromosom Y, który jest tak zmutowany, jest tak strasznym śmietniskiem i zanika, zupełnie szczerze, nie chciałem prowokować tym pytaniem, chciałem się dowiedzieć, czy praktycznie świat bez mężczyzn można sobie wyobrazić. I niestety dochodzę do wniosku, że tak.

Przyznał się Pan kiedyś, że zawsze pracuje nad jakąś książką. Ostatnio były to zazwyczaj eseje, regularnie czytamy felietony publikowane w Pani. Kiedy kolejna powieść?

JLW: Właśnie wszyscy mnie pytają o tę nową powieść, dlatego, że mają dosyć tych moich krótkich form. Ostatnio wyszła ta książka Czy mężczyźni są światu potrzebni? Pracuję oczywiście nad powieścią. Tak dokładnie rzecz biorąc, pracuję nad dwiema powieściami. W jednej zajmuje się tym, co mnie zawsze interesowało tzn. grzechem ludzkim. Piszę powieść o siedmiu grzechach głównych. A druga powieść, związana z pewnym projektem filmowym, nie mogę dużo Pani o tym powiedzieć, ze względu na różne zobowiązania, ale powiem Pani, że tytuł tej książki brzmi Bikini.

Tajemniczo brzmi…

JLW: (śmieje się)…

Panie Januszu, Profesor Leszek Kołakowski sformułował jakiś czas temu przykazania człowieka szczęśliwego. Wspomniał w nich, że aby żyć w zgodzie i spokoju należy pogodzić się z miernotą życia. Czy nie jest to równoznaczne z naszą osobistą kapitulacją i zaakceptowaniem przeciętności w życiu?

JLW: Cokolwiek mówi prof. Leszek Kołakowski jest to dla mnie powodem do zatrzymania się i refleksji. Gdy przylatuję do Anglii, a jestem tam często, to czasami wyjeżdżam sobie zupełnie prywatnie do Oxfordu w nadziei, że kiedyś na ulicach Oxfordu spotkam Leszka Kołakowskiego, który tam mieszka. Jak na razie jeszcze mi się to nie udało. Natomiast niedługo w Polsce wyjdzie książka, która będzie bardzo piękną i bardzo książką, będzie się nazywała Sen. Jest to odpowiedź na siedem pytań Leszka Kołakowskiego na temat snu. Około 30 tzw. „znanych osób” w Polsce zostało przepytanych na temat snu i marzeń sennych, ja także. Wracając do Pani pytania, jeśli ktoś umie tak jak Kołakowski, a on umie to doskonale, mimo całego geniuszu i całej wielkości, którą sobą reprezentuje, pogodzić się z tą miernotą, to znaczy to, że jest szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Ja strasznie do tego dążę…

A czy gorzej jest przestać marzyć czy zwątpić, że marzenia mogą się spełniać?

JLW: Wie Pani, co ja nigdy tego nie zrobiłem. Nieustannie mam marzenia i myślę, że ostatnie marzenie będę miał na minutę przed śmiercią i ciągle będę wierzył, że ono mi się jeszcze spełni. Mam tylko jeden problem z marzeniami, ja przeważnie marzenia przeistaczam w projekt. A to już jest gorzej, dlatego, że potem sprawdzam się czy ten projekt się realizuje. To jest niebezpieczne dlatego, że odbiera to strasznie dużo czasu ludziom, którzy chcieliby go spędzić ze mną. A, żeby dobrze zrobić projekt, sama Pani wie, trzeba poświęcać mu strasznie dużo czasu.

Ja dokładnie mam taki sam stosunek. Zawsze mam marzenia, ale staram się je realizować później i jakoś się udaje…

JLW: To jest niebezpieczne. Wielu ludzi ma tylko marzenia, ale potem jakoś macha na nie ręką i nie realizuje ich. Ale i ci którzy zbytnio pochylają się nad swoimi marzeniami, także nie muszą promieniować wokół siebie szczęścia. To jest w pewnym sensie strasznie ograniczające dlatego, że nasze marzenia, realizowane ze ślepą pasją odbierają nas. Dlatego, żeby dobrze zrealizować marzenie w postaci projektu, trzeba odebrać komuś nasz czas, po prostu trzeba pracować.

Serdecznie dziękuję za tę rozmowę i dziękuję za tę angielską wersję S@motności, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego prezentu na gwiazdkę dla moich angielsko języcznych przyjaciół. Życzę powodzenia i wszystkiego dobrego.

Joanna Gulbinska

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.