Wywiad z profesor Elżbietą Zawadzką

Wywiad profesor Elżbiety Zawackiej o Sue Ryder udzielony Joannie Chodor, dyrektor Fundacji Sue Ryder dla powstającego Muzeum Sue Ryder w Warszawie.

Panią Sue Ryder bardzo ceniłam za jej stosunek do pracy, to znaczy do tworzonych przez siebie szpitali. Ona była wprost zachłanna, jeżeli chodzi o porozumiewanie się w sprawach szpitali, itd. No i ten fakt, że ona była drobna, krucha, niezbyt dobrego zdrowia. A ona kupiła samochód ciężarowy i sama prowadziła – pani wie o tym? – Tak, sama prowadziła go z Anglii, przez Holandię, do Polski. I zwykle, jak ona przyjeżdżała, ona zajeżdżała tu do mnie do Torunia. I wtedy myśmy pogwarzyły sobie trochę. Chociaż to były raczej trudne rozmowy, bo ani ona nie znała języka polskiego dostatecznie, ani ja dostatecznie angielskiego. Ale w każdym razie porozumiewałyśmy się.

Więc ona była zachłanna na pracę i ona była bardzo dobrą organizatorką. No to pewnie wiecie o tym, że ona miała podobno około stu sklepów w Londynie ze starą odzieżą. Zdobywała tak pieniądze i za to kupowała lekarstwa i te wszystkie bprzyrządy jakieś medyczne itd.

Zresztą pani sama się pewnie przekonała w Bydgoszczy, jak to funkcjonuje. Tam jest taki przyjemny lekarz, dr Stachowiak. On tu pisał do mnie. Toteż dziwię się, że o tym otwarciu mnie nie powiadomił i nie zapraszał mnie. Ja co prawda i tak nie mogłabym jechać. Może wiedział po prostu, że ja jestem w takim stanie i dlatego nie przysłał zaproszenia.

Myśmy nigdy o sprawach religijnych nie rozmawiały. To w ogóle nie było tematem. Owszem, to było tak, że jak ona przychodziła i jak się żegnała, to zawsze to robiła w imię Boga. To widać było, że ona jest bardzo pobożna, że jest przejęta religią, ale o sprawach tych, to o niej nie mam nic do powiedzenia.

J. CH: To ja jeszcze mam pytanie. Ile razy się spotkałyście? Zawsze, jak była w Toruniu, Bydgoszczy to była u Pani, prawda?

Przypuszczam, że tak. W każdym bądź razie bardzo często, około dziesięciu razy. Po prostu myśmy chętnie spotykały się ze sobą, bo myśmy się znały z tego pobytu wspólnego w Anglii.

J. CH: Pani Profesor, proszę o tym opowiedzieć, bo Sue Ryder napisała o tym w autobiografii, że przez dziesięć dni mieszkałyście razem w jednym pokoju.

Tak, tak.

J. CH: Proszę opowiedzieć swoje wspomnienia z tego okresu.

No cóż, wspomnienia, po prostu nie mam pamięci na te wspomnienia. No, ale tak, to było tak. Pani wie, kim ona była tam, tak? To znaczy, ona była damą do towarzystwa dla cichociemnych. Chodziło o to, żeby cichociemni w pogodnym nastroju przeżywali ostatnie dni przed zrzutem, bo jechali na prawie że pewną śmierć. Więc ten nastrój nie był zawsze najweselszy w tych stacjach wyczekiwania. Ja nie pamiętam, gdzie to było, jak nazwała się ta miejscowość.

J. CH: Tak, ale znam numer, stacja wyczekiwania nr 20.

Ach, stacja nr 20, To najpierw powiem o tej stacji. Adres tej stacji pani dostanie od pana gen. Bałuka. Czy pani spotkała się już z gen. Bałukiem?

J. CH: Wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon. Umówiliśmy się na spotkanie.

On jest bardzo zainteresowany, dlatego że prowadzi koło i muzeum cichociemnych. Mam nadzieję, że Pani część tego muzeum, które pozostało po Sue Ryder, przekaże muzeum cichociemnych, które jest w Warszawie. To byłoby bardzo potrzebne.

O czym to mówiłyśmy? Ja sobie dobrze nie przypominam, gdzie myśmy tam mieszkali, tylko wiem, że byłyśmy razem z nią. Ale ja byłam bardzo zajęta, bo ja byłam kursantką, po prostu uczestniczyłam we wszystkich zajęciach. A ona, no ona nie miała wiele pracy, tylko obserwowała trochę tak. Tak że wspólnej pracy (zajęć) nie miałyśmy.

J.CH: W którym to było roku?

Ja tego Pani nie powiem. Ale to jest do sprawdzenia

J. CH: To ja sprawdzę.

Ja chciałabym to od pani dostać, wtedy przypomnę sobie w mojej biografii różne rzeczy, które zapomniałam.

Więc, pani wie, na czym jej praca polegała, tak? One wieczorami urządzały przyjęcia dla cichociemnych; tańce z kobietami, żeby był wesoły, miły nastrój. I to one potrafiły zrobić. To było widać, że one uważają to za swoje ważne zadanie.

J. CH: Ale również praca techniczna. Przewoziły cichociemnych na lotnisko, prawda? Prowadziły samochód, były kierowcami.

Tak, przewoziły ich. Ale to było najmniej ważne, przecież Anglia była wolna. Tak pamiętam, one przewoziły mnie na lotnisko. Tam odbyła się rewizja osobista. Sprawdzano, czy nie zabiera się niepotrzebnych rzeczy do okupowanego kraju. I okazało się np. że na tym wojskowym lotnisku nie ma ubikacji damskiej. I oni z powodu tego braku musieli przewieźć mnie na inne lotnisko, w zupełnie innym miejscu.

J. CH: Proszę jeszcze opowiedzieć o locie do Polski.

Mój lot był bardzo udany, bardzo krótki. Wieczorem odprowadził mnie płk. Protasewicz, to był szef oddziału VI Sztabu Generalnego Armii Polskiej. On prowadził te sprawy. Ja byłam do niego przydzielona na cały okres pobytu w Londynie. I tam pracowałam bardzo intensywnie nad losami poszczególnych kurierów i ich poczt. Ja miałam za zadanie sprawdzić, jakimi drogami kurierzy szli z Polski do Anglii. W Oddziale Krajowym Polskiego Sztabu siedziałam w biurze i to sprawdzałam. To była taka praca trochę archiwalna, mimo że w czas wojny. Kiedy mnie już płk. Protasewicz przywiózł na lotnisko, to było ok. 5 godziny wieczorem, kiedy wsiadłam do samolotu. Leciałam z dwoma kolegami cichociemnymi. Byliśmy we trójkę. Obaj już nie żyją. To byli „Drabina” i „Kryształ”, takie były ich pseudonimy. Oni lecieli pierwszy raz do Polski. Cały czas wojny byli na Zachodzie. Nie wiedzieli, jak wygląda okupacja. Więc moim zadaniem było też wprowadzanie ich w okupacyjną rzeczywistość w kraju. Ja sama zaś przedtem byłam cały czas w Polsce i to była zupełnie inna rzeczywistość. Dlatego były potrzebne np. rewizje osobiste przed skokiem, żeby taki „Drabina”, czy „Kryształ”, którzy nie orientowali się, że zabrać ze sobą np. karteczkę z adresem, to wyrok śmierci dla adresata i samego cichociemnego, prawda? Bo to dowodziło, że on był zaangażowany, a jak nawet przeszedłby przez męki, to i tak skończyłoby się śmiercią.

Więc orientowałam ich, jakie to niebezpieczne. Ale, jak to żołnierze: rozkaz to jest rozkaz – oni pojechali. W samolocie było bardzo miło, a lot był normalny. Pamiętam, jak myśmy dolecieli do Niemiec Północnych i tam nas obstrzelali artylerią przeciwlotniczą i uderzyli nas bodajże nawet w skrzydło. Tak że byliśmy pod obstrzałem. Pilot samolotu skierował się natychmiast na Szwecję. To był kraj neutralny. Tam nic nam nie groziło. I ze Szwecji myśmy polecieli na południe, potem wzdłuż Wisły, bo Wisła się świeci w nocy. Więc lecieliśmy tak, jak Wisła płynie i lecieliśmy na Warszawę. Mieliśmy lądować pod Warszawą. Pilot nie mógł znaleźć lądowiska. Krążył, krążył, szukał tego lądowiska. To było tak, że na lądowisku kilka dziewcząt, czy chłopców ułożyło się w postaci strzały, która wskazywała jaki jest kierunek wiatru, kiedy tam samolot ma lądować. Więc oni szukali z powietrza tej strzały, a ta młodzież leżała na plecach i każdy miał na piersiach lampę elektryczną skierowaną światłem w górę. I te lampy utworzyły taką strzałę. I ta strzała wskazywała wiatr. Pilot nie mógł tej strzały znaleźć. Długo krążył. Już myślał, że będzie musiał wrócić do Anglii bez wykonania zadania ponieważ zabraknie mu benzyny na powrót, ale w ostatniej chwili udało mu się uchwycić znak. No i wtedy, prawda, zapaliło się zielone światło w samolocie i wiemy, że za chwilę wyskoczymy. Ponieważ ja byłam kobietą, oni mężczyznami, to powiedzieli: kobieta ma pierwszeństwo. Więc skoczyłam, kiedy zabłysło światło zielone. W samolocie, w jego podłodze był taki otwór okrągły, wielkości jakby dużej beczki i myśmy we trójkę musieli siąść na brzegu tej beczki i nogi już były spuszczone w wolne powietrze. Bo ten otwór na początku lotu był czymś nakryty. Już zdjęto tę pokrywę, a myśmy tak siedzieli na skraju tej beczki, spuszczone nogi i kiedy zabłysło zielone światło, to puściliśmy ten brzeg, ten nasz uchwyt. I spadaliśmy. Ja miałam bardzo szczęśliwy lot, parasol mi się otworzył bardzo zgrabnie i leciałam. Ale nie ja leciałam ku ziemi tylko ziemia leciała do mnie! To jest zupełnie dziwne uczucie, że ziemia leci do mnie, a nie ja do ziemi. No zeskoczyłam, piętę sobie okropnie obiłam, poza tym wszystko było w porządku. I po paru sekundach skoczyli następni: „Drabina” i „Kryształ”. Jeden spadł na dach szopy jakiejś. Ale wszyscy jakoś odnaleźliśmy się w trójkę. Przenocowaliśmy razem w wybranym przez placówkę domu odbiorczym należącym do małego majątku.

Gospodyni tego domu była przygotowana, że goszczą niebezpiecznych ludzi. Więc jak ona nas położyła spać, naszą trójkę, to sama w nocy przepatrzyła nasze rzeczy. Między innymi, moje rzeczy i tam znalazła rzecz „okropną”, a mianowicie w mojej sukni wszyte były potniki angielskie, z angielską pieczątką, a ja byłam ubrana po polsku i miałam zachowywać się jak mieszkanka Polski. A tu nagle angielskie pieczątki. Więc to była taka niezgrabna sytuacja. Gospodyni z żalem mi mówiła: naraziła mnie pani na śmierć przez te potniki. Ja nie czekając, zaraz nazajutrz wsiadłam do kolejki podmiejskiej EKD i pojechałam do Warszawy. Koledzy musieli kilka dni przebywać w tym majątku, żeby przywyknąć do polskiego powietrza, prawda. I w miejscach przeznaczenia znaleźli się dopiero później. Bo było tak, że cichociemny jak dostał się do Polski, to musiał przez około dwa tygodnie uczyć się chodzenia po Polsce. Oni myśleli, że Polska, to jest takie dziwne miejsce, gdzie za każdym krzakiem siedzi gestapowiec. A przecież myśmy tu w Polsce żyli normalnym życiem codziennym, pewnie że pełnym niebezpieczeństw, ale normalnym życiem. Więc oni musieli przywyknąć do takiego życia w Polsce. Były wybrane kobiety, ich przyszłe opiekunki, które nazywały się „ciotki”. Otóż taka „ciotka” prowadziła cichociemnego pod rękę po Warszawie i uczyła go chodzić, żeby się nerwowo nie rozglądał, bo ulice warszawskie były obserwowane przez gestapo. Więc było tak, że jak był jakiś podejrzany ruch, to przybysze chwytali za pistolet. A taki ruch, zauważony przez gestapowca, już był niebezpieczny. Więc takich rzeczy trzeba było ich nauczyć, jak spokojnie chodzić, jak nie narażać się na obserwację. Więc tak to wyglądało. Ale to pewnie was nie ciekawi.

J. CH: Ciekawi ogromnie, przecież to żywa historia. Mam jeszcze pytanie. Czyli Sue Ryder po wojnie Panią odszukała, prawda? Jak te kontakty się odnowiły?

Więc pani chce też poznać dzieje po wojnie. Tego ja nie wiem, jak ona mnie odszukała w Toruniu. Ale tak, odszukała. Ona pisała do mnie i zaprosiła mnie do Anglii. Zaprosiła mnie do Cavendish. Miała tam małe muzeum – ale ona miała dodatkowo taką izbę muzealną chyba także w Londynie. Ja tylko pamiętam mapy rozpostarte po ścianach i fotografie samolotów. Takie małe muzeum. Mnie się zdaje, że cichociemni sprowadzili to do Polski.

J. CH: Jeszcze nie, dopiero się o to staramy. Muzeum i siedziba Fundacji Sue Ryder zostały zamknięte po jej śmierci, a zbiory są przechowywane w magazynie. My dostaliśmy z Anglii tylko małą część, około pięć pudeł.

Ale będziecie to robić? Bo to powinno być w Polsce.

No więc ona zaprosiła mnie do Cavendish. Tam byłam u niej. Potem, pojechałyśmy także razem do Warszawy i tam ja już ją pożegnałam załatwiałam swoje sprawy. Często spotykałam się z nią później. Były to bardzo miłe stosunki, po prostu przyjacielskie stosunki. I to, że nie umiałyśmy się dobrze porozumieć po angielsku, nie przeszkadzało nam.

J. CH: Ona się bardzo dobrze wyrażała o Pani w swojej autobiografii, z dużą sympatią.

Lubiłyśmy się. Ona, jak tu do mnie do Torunia przyjeżdżała, to na dole stawiała samochód naładowany medykamentami. Siedziała ze mną, tu w tym mieszkaniu, szybko zjadała śniadanie. Za każdym razem gdy odwiedzała Polskę spotykałyśmy się u mnie. To były zawsze bardzo miłe spotkania. I dopiero z Torunia jechała dalej, do tych swoich domów – jak one się nazywały?

J. CH: Do Bydgoszczy, do Zakrzewa, do Gdyni?

Tak, i do Konstancina. Przede wszystkim do Konstancina. Bo dom w Bydgoszczy powstał później, prawda? Ja nie byłam tam w Bydgoszczy, bo już nie byłam zdrowa, tak że nie oglądałam tego domu. Ale słyszałam, że tam jest bardzo dobrze, dobry porządek. Ten lekarz (dyrektor tego domu w Bydgoszczy) bardzo mi się podoba.

Ponieważ byłyśmy z Sue w wielkiej przyjaźni, ona zrobiła mi taką przyjemność, że zaprosiła mnie, gdy wybrała się na dwudziestopięciolecie swego małżeństwa do Rzymu, na zwiedzanie i audiencję u papieża. Po tym już było widać, że jest bardzo zainteresowana religią.

Tak, wiem, że przeszła na katolicyzm, z anglikańskiego wyznania.

J. CH: Sue Ryder pisze w swojej autobiografii, że przeszła na katolicyzm pod wpływem Polaków, także przyjaciół cichociemnych. Dlatego o to pytam, bo w okresie wojennym tkwią źródła jej późniejszej duchowości.

Tak, ona była zakochana w Polakach.

Więc ona mi zrobiła tę przyjemność, że powiedziała mi: „Możesz zabrać ze sobą dziesięć czy dwadzieścia koleżanek, czy osób, na których ci zależy. Ja zapłacę z ich podróż do Rzymu.” To wtedy był jeszcze okres komuny i było bardzo trudno o wyjazd za granicę, ale ona załatwiła to przez ambasadę brytyjską i duża gromada Polek oraz kilku Polaków pojechało razem do Rzymu, do papieża. Pamiętam, byliśmy razem w Rzymie. Ona uzyskała audiencję u papieża Jana Pawła II i zrobiła tak, że mogliśmy też być na specjalnej wizycie (w prywatnych apartamentach papieża). Ale tak się złożyło, że ja w tym czasie byłam gdzieś indziej zajęta i zamiast mnie poszła późniejsza gen. Maria Wittek. Papież ma taką specjalną aulę i tam potem była cała wycieczka. Papież siedział na podium, a wszyscy siedzieli w rzędach w tej auli. A potem on wstał i Sue Ryder prowadziła go od osoby do osoby i mu do ucha mówiła, kto to jest. A było tam wielu ludzi, także różne znakomitości. Ja siedziałam w drugim czy trzecim rzędzie z inną kurierką, Ewą Korczyńską, pamiętam.

Ja nie mogłam znaleźć fotografii z tej audiencji. Chcielibyście to mieć? Ale może to odnajdę, wtedy przyślę.

Tam widać, jak Ewa Korczyńska na kolanach wita papieża. Ja nie uznaję takich rzeczy, (gestów). Więc ona (Sue Ryder) mówi do papieża o mnie, kto ja jestem. Nie wiem, co ona mu tam dokładnie mówiła. W każdym bądź razie, on wyjął z kieszeni różaniec i dał mi go. To ja pamiętam. To była bardzo miła wizyta, bo on przemawiał do nas i mogliśmy się pytać o różne rzeczy. To zawdzięczaliśmy jej, Sue Ryder. I wszyscy, którzy zostali zaproszeni przez nią do Rzymu, byli jej bardzo wdzięczni za tę wizytę.

J. CH: Czyli ma Pani własne spostrzeżenia na temat Sue Ryder. Po pierwsze, bardzo pracowita, oddana ludziom.

Zachłanna na pracę. Mała, skromna, chuda, a taka dzielna. Z niej tryskała energia po prostu.

Energia czynu. Bo ona była przekonana o ważności tego, co robi. Ja tutaj mam trochę notatek, więc może po kolei powiem, co ja tam sobie znalazłam.

Tak, była bardzo życzliwa ludziom, ale ona taka bardzo łatwa we współżyciu nie była. Była wymagająca wobec swoich współpracowników. Ale jeżeli chodzi o czynienie dobra, to była nie do zastąpienia. Była bardzo spostrzegawcza, widziała natychmiast ludzi potrzebujących i przekazywała im to, co było potrzebne.

J. CH: Czy ma Pani jakieś listy, kartki od Sue Ryder?

Ja tego nie szukałam. Ona jednak często zawiadamiała mnie, co się dzieje, że przyjeżdża. Ale czy ja je mam? Wie pani, to będzie trudno znaleźć. Ja mam korespondencję od 95 r. chyba. Więc może to tam będzie. Jeżeli ja odnajdę, to pani przyślę.

J. CH: W muzeum w Cavendish były chyba listy od Pani, widziałam spis.

Listy ode mnie do Sue? Więc chyba i musiały być listy do mnie. Być może. Ale dość trudno będzie mi szukać, ale to zrobię.

Aha, w Bydgoszczy jest osoba, do której Sue udawała się, gdy wyjeżdżała ode mnie. Ona wówczas dołączała do niej i siadała w samochodzie, obok kierowcy i kierowała ruchem w Polsce, jakby pilotowała ją. Znacie tę Panią? Ona będzie dużo wiedziała. Ona w kilku podróżach Sue brała udział jako pilotka. Ale ona może już nie żyć.

Więc ja podziwiałam u Sue Ryder, że ona się podejmowała tych trudów. Czy pani wie, jak wygląda podróż z Anglii do Polski? Więc ona miała ten samochód ciężarowy. Ciężarowy jest trudno prowadzić. To jest ciężka praca fizyczna. Więc ona w Londynie siadała do tego samochodu, dojeżdżała do Kanału La Manche, przez kanał promem, potem do Holandii. A z Holandii już do Polski przez Niemcy. Ale to była trudna, kilkudniowa podróż. A dla takiej małej, drobnej kobiety to był wielki wysiłek. Ale ona w ogóle nie dała znać po sobie, że jest zmęczona. Ona była wytrzymała fizycznie najwidoczniej. Zresztą, pisze o tym w tej swojej autobiografii. Pani ma polskie czy angielskie wydanie?

J. CH: I jedno i drugie.

A mnie ktoś ukradł tę książkę. Ale może będzie uczciwy i odda.

Ja tylko pamiętam, a mnie to dziwiło, że jak się żegnała, to zawsze z Bogiem. U nas w Polsce nie ma już teraz tego zwyczaju. A ona tak robiła.

Ona trochę mówiła po polsku i cieszyła się, że umie.

J. CH: Z tego co, wiem, jeszcze w czasie wojny kobiety z FANY, które służyły w polskiej sekcji SOE, uczyły się języka polskiego i Sue Ryder także.

Tak, FANY to była pomocnicza służba kobiet. Ja bym chętnie coś się dowiedziała, czy pani ma coś o FANY? Czy istnieje jakaś książka angielska?

J. CH: Na pewno jest dużo publikacji.

A czy pani mogłaby mi podać jakiś tytuł? Ja bym sprowadziła z Anglii taką książkę.

O rodzicach Sue Ryder nie mogę nic powiedzieć, choć pewnie poznałam jej matkę, gdy byłam w Cavendish. Ona mi mówiła o matce. Zdaje się, bardzo ją szanowała. Właśnie to matka w niej zaszczepiła tę pracę charytatywną. Mąż Sue Ryder był także wyjątkowym człowiekiem, podobny był do niej. Tak, też prowadził działalność charytatywną. On też już chyba nie żyje? Mieli syna i córkę. Ja ich poznałam. Powiem pani coś niedyskretnego. Sue Ryder po wojnie organizowała takie wyjazdy dla Polaków, którzy byli w czasie wojny obozach koncentracyjnych. W Poznaniu była taka osoba, która to wszystko przygotowywała, ale ona chyba już nie żyje. Ona była żołnierzem naszej Służby Pomocniczej Kobiet, z Poznania. Nie pamiętam nazwiska. Ona prowadziła także te wszystkie magazyny obozowniczek. Ja się z nią kiedyś w Londynie chyba spotkałam, albo tu w Polsce. Ona mi powiedziała taką rzecz, że ona uważała, że Sue Ryder ma za mało czasu dla własnych dzieci. Była cała przejęta tą służbą, a synem już nie miała czasu się zajmować. Ta pani z Poznania, sama specjalnie pakowała paczki i posyłała do internatu dla niego, zamiast matki.

J. CH: Ja myślę, że zarówno ze strony Sue Ryder, jak i Lorda Cheshire, to była największa ofiara. Poświęcili się całkowicie działalności charytatywnej, nawet kosztem własnych dzieci, własnej rodziny. Cały czas jeździli i odwiedzali założone przez siebie domy w różnych częściach świata.

Tak, to nie było z braku miłości, tylko ona była tak bardzo zajęta.

Oboje byli bardzo oddanym małżeństwem. Darzyli się wzajemym szacunkiem. Ona była raczej chłodna w kontaktach, nie była wylewna – nie obejmowała, nie całowała. Ale widać było, że jest przejęta drugą osobą. Przejawiała duże zaangażowanie zawodowe. Ale ona nie miała żadnego wyuczonego zawodu, choć pracowała w czasie wojny jako pielęgniarka. Później też opiekowała się chorymi.

To pani teraz chce, żebym odpowiedziała na pytania.

Tak ona miała charyzmę, miała na pewno. Ale to było niewidoczne, zwłaszcza jak ktoś krótko się z nią widział. Jak się ją bliżej poznało, to już zaistniało na pewno. Ja na przykład obserwowałam ją czasem, albo na fotografiach, jak ona jest przy łóżkach chorych. To ona nie ma tego tkliwego, czułostkowego spojrzenia, tego obejmowania itd., ale jest pełna miłości i oddania.

J. CH: Czy odznaczała się pogodą ducha, czy widziała Pani, żeby ona była zła, jakaś rozgoryczona, czy była raczej pogodna?

Ona była pogodna. W ogóle nie dbała, jeżeli chodzi o dobra doczesne, ubrania, choć była ubrana porządnie, ale nie dla stroju tylko dla potrzeby. Tak wiem, że wszystkie dobra ona i mąż oddali dla fundacji. A byli zamożni. Zupełnie nie miała potrzeby posiadania pieniędzy. To nie istniało w ogóle dla niej.

Ile lat żyła?

J. CH: Siedemdziesiąt siedem. Zmarła 2 listopada 2000 roku.

Ja jej jako starej nie pamiętam, dla mnie była zawsze młoda. Ale zdaje się, że zmarła przedwcześnie, jeszcze mogła działać.

Ja jej nie pamiętam chorej, nie wiem jak znosiła cierpienia. Gdy się widziałyśmy zawsze była zdrowa lub po prostu nie skarżyła się. Nie chciała robić kłopotu, swoje problemy odstawiała na bok, tak jakby nie istniały.

Była osoba jakby pokorną i prostą. Kiedy ja z nią przebywałam, ja myślałam czasem o tym, że tak wyglądali chyba święci. Wie pani, ta myśl zrodziła się u mnie już wówczas. Czyli ona musiała tak oddziaływać na innych. Czyli miała charyzmat, ale przez nią w żadnym razie nie był on podkreślany.

Rozmawiała Joanna Chodor – Fundacja Sue Ryder – www.sueryder.pl

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.