„Inne słowa, te same myśli” – rozmowa z Johnem Lipski z Penn State University

Jako językoznawca mogę uczyć się języka keczua czy kreolskiego używanego na Filipinach, polski natomiast chciałbym poznać od osób, z którymi mam jakąś więź, a nie od uczestników moich badań  – mówi John Lipski, profesor językoznawstwa i języka hiszpańskiego z Penn State University w USA.

Prowadzi pan badania w wielu krajach świata. Gdzie obecnie realizuje pan projekty badawcze?

JL: Prowadzę obecnie dwa projekty badawcze, jeden w Kolumbii, gdzie badam społeczność pochodzenia afrykańskiego, która mówi językiem kreolskim opartym na hiszpańskim; drugi – prowadzony w górach w Ekwadorze, dotyczy Indian, którzy używają języka keczua – języka, w którym mówiono kiedyś w imperium inkaskim – oraz języka mieszanego zwanego media lengua. Choć media lengua to w dosłownym tłumaczeniu pół-język, jest to jednak kompletny język, którego gramatyka pochodzi z keczua, a słownictwo zostało zapożyczone z hiszpańskiego.

Czego dokładnie dotyczą pana badania?

JL: W Kolumbii będę się starał dowiedzieć, jak uczniowie, których pierwszym językiem jest hiszpański, uczą się drugiego języka – kreolskiego, zwanego palenquero. Palenquero wywodzi się z hiszpańskiego, ale nie ma tak złożonej gramatyki, jaka cechuje hiszpański – np. czasowniki nie zmieniają swojej formy przy odmianie, podobnie zresztą jak rzeczowniki i przymiotniki, czyli nie mają tego wszystkiego, z czym się najbardziej borykamy ucząc się hiszpańskiego. Jest to ciekawe dlatego, że języka tego w ramach rewitalizacji uczą się dzieci, dla których pierwszym językiem jest hiszpański. Tak więc, aby poprawnie mówić w palenquero muszą one „wyłączyć” swoją znajomość odmiany czasowników, rzeczowników itd. Zbadanie tego fenomenu może zweryfikować wiele teorii nt. tego, czym jest – a może czym nie jest – gramatyka. Większość badań nad nabywaniem drugiego języka koncentrowała się dotychczas na mechanizmach uczenia się nowych rzeczy, tu mamy do czynienia z „oduczeniem się” czegoś, co już wiemy.

W Ekwadorze z kolei, mamy do czynienia z osobami dwujęzycznymi, mówiącymi w keczua i media lengua – językach, które różnią się od siebie tylko słownictwem, bo gramatyka w tych językach jest taka sama – każdy nawet najmniejszy szczegół związany z odmianą jest identyczny, różny jest tylko temat wyrazu. To również pozwala nam przetestować wiele teorii nt. przełączania się między językami.

Cele pana badań wydają się być bardzo teoretyczne. A może mają one również i praktyczne zastosowanie?

JL: Pomimo że badania, które prowadzę, wychodzą od bardzo teoretycznych pytań, mają – głęboko w to wierzę – także bardzo praktyczne konsekwencje. Wiem to na podstawie reakcji zwrotnej, jaką otrzymuję od tych społeczności. Język palenquero jest obecnie nauczany  w ramach programu rewitalizacji tego języka w wiosce kolumbijskiej, o której wspomniałem. Gdy program ten się rozpoczynał, nie było żadnych materiałów do nauki tego języka, uczono go na początku metodą indukcyjną. Przy okazji moich badań okazało się, że pewnych aspektów tego języka uczniowie nie przyswajali sobie szczególnie dobrze. Powiedziałem o tym nauczycielom, którzy dzięki moim obserwacjom zaczęli zwracać większą uwagę na te wskazane aspekty języka. Myślę, że jest to przykład bezpośredniej korzyści z prowadzonych przeze mnie badań.

Jeśli chodzi o Ekwador, media lengua – ten pół-język – był przez lata krytykowany przez osoby spoza społeczności, która się nim posługuje. Ich zdaniem, to nie jest żaden język, tylko przypadkowa mieszanka dwóch języków, biorąca się z bezradności mówiącego. Moje badania pokazują, że osoby posługujące się media lengua doskonale zdają sobie sprawę, kiedy mówią w keczua, a kiedy w media lengua i nie mieszają tych obu języków. Ta obserwacja również okazała się przydatna dla nauczycieli i działaczy walczących z opiniami, które miały na celu zniechęcenie do używania media lengua. Wydaje mi się, że praktyczne znaczenie moich badań najczęściej ujawnia się w edukacji, a także pomaga budować samoświadomość członków społeczności, którzy używają tych rzadkich języków.

Ile zna Pan języków?

JL: Hm, to jest pytanie, na które językoznawcy muszą bardzo często odpowiadać (śmiech). Odpowiedź zależy od tego, w jakim celu miałbym się tymi językami posłużyć. A więc od tego, czy byłbym w stanie poprowadzić w nich wywiad, czy może przeczytać książkę, spytać o drogę do toalety czy kupić bilet na autobus. Uczyłem się wielu języków, pracuję głównie z hiszpańskim i portugalskim. Dyplom robiłem z języków romańskich – francuski i włoski znam też nieźle; uczyłem się wielu języków kreolskich – np. z Haiti, z Filipin. Nauczyłem się podstaw kilku języków afrykańskich, co również było związane z moimi badaniami. Teraz zajmuję się językiem keczua i media lengua, które nie są językami indoeuropejskimi i jestem w stanie w nich mówić do ludzi nieznających hiszpańskiego, choć oczywiście nie jest to jakaś dogłębna znajomość. Przeżyłbym w Niemczech mówiąc po niemiecku (śmiech), znam go przede wszystkim biernie, w przypadku moich studiów czytanie niemieckiej literatury było ważne. Podróżując poznałem także podstawy innych języków.

Ile miał Pan lat, gdy zaczął się uczyć tych wszystkich języków? Jeszcze w dzieciństwie, czy już po zakończeniu okresu krytycznego (tj. okresu, kiedy nauka języków przychodzi łatwiej)?

JL: Wszystkich języków uczyłem się już po zakończeniu okresu krytycznego, jeśli coś takiego jak okres krytyczny w ogóle istnieje (śmiech). Naukę hiszpańskiego rozpocząłem w szkole średniej, ale po raz pierwszy zacząłem go tak naprawdę używać pod koniec studiów uniwersyteckich. Mieszkałem wtedy w Teksasie i wokół mnie było wiele osób mówiących po hiszpańsku, co starałem się wykorzystać. Ciągle uczę się kolejnych języków i mam nadzieję, że wciąż to potrafię. Czas pokaże, czy zdobędę w nich biegłość rodzimych użytkowników (śmiech).

A jak Pan się uczy języków? Czy doświadczenie w nauce języków pomaga?

JL: Najpierw uczę się w sposób indukcyjny, a dopiero później staram się podchodzić do nich analitycznie, co jest odwrotnością tego, jak zwykło się uczyć w szkole. W szkole najpierw poddaje się języki analizie, a następnie próbuje się wyćwiczyć biegłość przydatną do porozumiewania się.

Uważam, że do pewnego stopnia moje doświadczenie w nauce języków jest użyteczne w uczeniu się kolejnych. Ale ja na początku staram się zdystansować od mojej wiedzy językoznawczej, bo uczę się języka bardziej spontanicznie i skutecznie, gdy nie myślę, jak językoznawca. Kolej na językoznawcę przychodzi nieco później (śmiech) – to jest ten etap „analityczny”. Na początku zbytnie analizowanie w moim przypadku spowalnia proces uczenia.

Co Pana najbardziej zaskoczyło w czasie pana kariery naukowej?

JL: To, jak różne potrafią być języki, a w gruncie rzeczy opisują te same rzeczy. Przede wszystkim jest tak w przypadku społeczności, które żyją z ziemi, uprawiając ją. Mają one różne słowa, ale ich wierzenia na temat przyrody, ludzi, roślin leczniczych, wzajemnych relacji pomiędzy zwierzętami dwunożnymi i czworonożnymi (śmiech) są bardzo podobne. Pewnie każdy antropolog wie to od dawna, ale dla mnie to było zaskakujące.  Wzbogacające również jest to, że gdziekolwiek bym nie pojechał, w miejsca, które byłyby dla mnie całkowicie obce, po pewnym czasie orientuję się, że wcale takie nie są. Wszystko, co powinienem zrobić, to nauczyć się słów, bo całą resztę już wiem.

A co Pan najbardziej lubi w swojej pracy?

JL: Prawdziwą przyjemność czerpię ze spotkań z ludźmi. Ludźmi, którzy nie są słynni, wcale nie mieli wielkiego wpływu na swoje otoczenie, ale mają wrodzoną mądrość i doświadczenie życiowe, a także potrafią się nim dzielić. Kilka lat temu w Ekwadorze prowadziłem badania nad społecznością pochodzenia afrykańskiego i poznałem pewną kobietę. Miała około 95 lat. Wciąż była bardzo sprawna umysłowo, dość uboga, chodziła boso, mieszkała w bardzo skromnym domu, żyła prawdopodobnie dzięki wsparciu sąsiadów, gotowała na piecu opalanym drewnem. Odwiedziłem ją w ramach moich językoznawczych badań razem z przewodniczką, młodą osobą należącą do tej samej społeczności. Zadaliśmy tej starej kobiecie pytanie: „czy pani może nam opowiedzieć, jak było dawniej?”. Mówiła do nas przez około godzinę. Byłem absolutnie zdumiony wspaniałą strukturą jej opowieści. Ta kobieta była chodzącą encyklopedią. Na początku: oto jak budowaliśmy domy…, tak wyglądało narzeczeństwo…, a tak małżeństwo…, jedliśmy to a to, pogrzeby wyglądały tak…. Ona nigdy nie chodziła do szkoły, nigdy nikt nie prowadził z nią wywiadu; ludzie, którzy mieszkali kilometr od niej, w ogóle jej nie znali, a ona miała tak wielką wiedzę i mądrość. Dałem potem nagranie moim znajomym z tej społeczności i zasugerowałem, aby zorganizowali z nią spotkania w szkołach.

Zdarza mi się w ramach moich badań spotykać takich cudownie utalentowane osoby… Można uważać z jednej strony, że to zmarnowane talenty, ale dla mnie cudowna jest możliwość spotykania ludzi, którzy byli w stanie zebrać tyle mądrości i tak chętnie się nią dzielą. Nie interesuje mnie już wtedy, jakim językiem mówią, jakich struktur gramatycznych używają, jaki mają akcent. Przestaję być wtedy językoznawcą, jestem po prostu podróżnikiem, człowiekiem ciekawym świata.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.