Szósty fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny
Żelazko. Jak na stukilkulatka trzyma się znakomicie: smukły, blady, wytworny. Stoi i ani drgnie, tak jak nie drgnął pod naporem pierwszych ironicznych spojrzeń. Był ukochanym dzieckiem wizjonera, dzieckiem miłości do Nowego i wiary w Niemożliwe, a mimo to w Mieście, którego mieszkańcy kochają nowości i pragną rzeczy niemożliwych, nie życzono mu dobrze.
Złośliwi nowojorczycy, świadkowie jego narodzin, obstawiali, jak daleko rozniesie się pył, kiedy runie – nie wierzyli, by ażurowa stalowa konstrukcja utrzymała ciężar dwudziestu jeden pięter pokrytych kamienną okładziną. Nie runął ani wtedy, ani potem – na przekór czarnowidztwu twórców niezliczonych filmów katastroficznych, w których często pokazywano go w gruzach, jako ofiarę nagłego kataklizmu lub gigantycznego jaszczura.
Ochrzczono go po tatusiu (i pierwszym lokatorze), wynalazcy techniki stalowych ram i budowniczym pierwszych nowojorskich i chicagowskich wieżowców, George’u Fullerze. Ale nowojorczycy szybko znaleźli mu inne imię, wywiedzione z przedziwnego kształtu tej budowli, wlepionej w trójkątny skrawek gruntu w miejscu, gdzie niesforny, krzywy Broadway przecina się z wytworną Piątą Aleją – Flatiron Building. Żelazko.
Dlaczego z wielu przedmiotów, z którymi skojarzyć się mogła jego nietypowa bryła, wybrano tak pospolity? Może jego uroda od pierwszej chwili była tak szokująca, że aby sobie z nią poradzić, trzeba ją było w jakiś sposób utożsamić z dobrze znaną, swojską rzeczywistością. Nowojorczycy nie lubią się przyznawać do wzruszeń, a ta niesłychana budowla, zdobiona kamienną koronką prostokątnych i półkolistych okien oraz wzorowanych na renesansowych arsenałach wieloczłonowych półkolumienek, musiałaby ich wzruszać, gdyby nazwano ją Kolumną czy Bombonierką.
Już w samej lokalizacji przedziwnego gmachu jest coś niesamowitego. Flatiron zajmuje maleńki trójkąt u zbiegu dwóch najważniejszych alei Miasta, odcięty od Downtown szeroką wstęgą Dwudziestej Trzeciej Ulicy, a od zaczynającej się nieopodal Madison Avenue – zielonym skwerkiem, gdzie można się schronić przed amokiem śródmieścia. Tu kończy się Nowy Jork Knickerbockers, miasto potomków pierwszych europejskich osadników, ludzi przywiązanych do historii i tradycji. Od 23rd Street na północ, gdzie ani wiek dziewiętnasty, ani stulecia przed nim nie postawiły nigdy stopy, wszystko zaczyna dążyć w górę, jeszcze szybciej i bardziej kategorycznie. Zanim jednak rozpędzony Broadway wgalopuje na Herald Square, a potem na rozjarzony neonami Times Square, przez kilka przecznic – stąd do 34th Street – będzie najzwyklejszym deptakiem Garment District, sklepów pasmanteryjnych i koreańskich kramów z perfumami. Legendarna Fifth Avenue przy Flatiron Building nie zapiera jeszcze tchu rozmachem, jakby dopiero szykowała się na efektowne wkroczenie w rewir ulic Czterdziestych, spodziewając się, że zalśni tam pełnym blaskiem. Tu jest ledwie mieszczańską aleją z mało ciekawymi domami.
Jedynie Dwudziesta Trzecia tętni pełnią życia. Trochę zawdzięcza to Żelazku. Podobno odkąd zbudowano ten dziwny budynek, przeciągi na niej stały się legendarne. Wiatr rozpędzał się w głębokim korytarzu ulicy tak bardzo, że podrywał długie suknie przechodzących tędy kobiet. Robotnicy wykańczający elewację Fuller Building zbijali się w rechoczące i pogwizdujące radośnie gromadki, rozganiane bez entuzjazmu przez odbywające rutynowy obchód okolicy patrole The New York’s Finest. To właśnie policjanci mieli ukuć modne niegdyś, a dziś prawie zapomniane określenie tego niesfornego wiatru (i powodowane przezeń interesujące zjawisko): 23 Skidoo.
Kiedy mnie zniesie w stronę Flatiron Building, myślę o tych podfruwających na wietrze secesyjnych sukniach i późnojesiennych wieczorach lat tysiąc dziewięćsetnych, kiedy wieczorami przez skwer przechodzili czasem panowie fotografowie – Alfred Stieglitz i Edward Steichen. Urzeczeni niepospolitą urodą Żelazka, stawiali swoje ciężkie aparaty fotograficzne pośród nagich drzew i robili magicznej budowli portrety: najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek miała. U Stieglitza budynek, widziany w dziwacznej, skróconej perspektywie od północno-wschodniej strony, wygląda jak ratusz Flatlandii, fantastycznej krainy, w której wszystko ma tylko dwa wymiary. U Steichena – majaczy we mgle koloru sepii jak widmo albo gigantyczny przycisk na biurko, bibelot olbrzyma: cudaczny obły przedmiot, piękny i bezużyteczny jednocześnie. Ludzie – ciemne sylwetki, ledwie widoczne w półmroku – nie mają odwagi podejść bliżej. Tylko bezlistne drzewa wyciągają gałęzie, jakby z ciekawości: cóż to za dziwny kamienny pień wyrósł na rogu ulic?
Od ponad stu lat Flatiron Building nic a nic się nie zmienił, podczas gdy Miasto wokół żongluje stylami, przebiera się i przemalowuje. Tkwi tu jak uśpiony okręt, olbrzymi parowy liniowiec pod banderą nieznanego kraju. Kamienny statek, który zacumował na rogu 23rd Street i Broadwayu tymczasowo, przyszpilony do manhattańskiej skały ciężką kotwicą bagaży lokatorów – ciężkich szaf z aktami, skoroszytów, archiwów księgowych. Ale jeśli się zdarzy, że któreś pokolenie nowojorczyków zobojętnieje na jego urodę, na bajeczne terakotowe plakiety i ich słoneczne oblicza, na legendę podfruwających sukien – urwie się z uwięzi i odpłynie. Jak kamienica Karmazynowego Ubezpieczenia Ostatecznego w pięknej nowelce filmowej Terry’ego Gilliama z Sensu życia według Monty Pythona. Na wszelki wypadek za każdym razem, gdy mijam Żelazko, mówię mu, że dla mnie jest najpiękniejsze w całym Mieście, i nawet wzdycham głośno z zachwytu, by nie przyszło mu do głowy odpłynąć zbyt szybko.