Ej, Ziemek, ta Ukraina to nie taki znowu Mordor
Szczerek pisał, że tam tylko rozklekotane marszrutki, sypiący się tynk i płyn Wigor pół na pół z kwasem chlebowym. Że trzeci świat. Dziki Wschód. Hardcore. Nieoficjalnie na drugie mam Niewierny, a na trzecie Tomasz, więc kiedy zaproponowali mi wycieczkę do Lwowa, nie mogłam powiedzieć „nie”. Musiałam sprawdzić.
Wskazówka numer 1. – wszystko, tylko nie autobus. Przejście graniczne w Korczowej poznałam bardzo dokładnie. Pamiętam każde drzewo, rozrysowane pasy na drodze i rozmieszczenie wszystkich budynków. Układ samochodów w kolejce też pamiętam, bo ta nie posuwała się zbyt szybko. Gdyby ktoś pytał, ile człowiek może zapamiętać przez pięć godzin, to właśnie tyle – szczegółowy wygląd przejścia granicznego w Korczowej.
No i jest. Ukochane przez wielu miasto Lwów. Szukałam Mordoru, a dostałam prawie-Kraków. Minęliśmy uliczny targ ze starymi książkami, płytami, biżuterią i amuletami, które przeniosą cię dwa lata wstecz albo cztery do przodu. Było tam wszystko. No prawie wszystko. Płynu Wigor nie było. Weszliśmy na ulicę (Krakowską!) prowadzącą na rynek. Po prawej kawiarnie, po lewej knajpki. Po sześciu minutach byliśmy na placu. Po prawej knajpki, po lewej kawiarnie i ratusz na środku. Po obejrzeniu czterech pomników w czterech rogach rynku, udaliśmy się pod jedną z kamienic. Pan przy drzwiach rozdał nam kaski i wskazał schody w dół, które miały poprowadzić nas w czeluści kopalni kawy. Na całym świecie kawę uprawia się na plantacjach. Ale nie we Lwowie. We Lwowie kawę się wydobywa. W kopalni. Dziki Wschód.
Kilkadziesiąt metrów dalej, przy ulicy Starojewrejskiej, stoi Dom Legend. Do fasady przyczepiona jest mała kolejka, kilka baśniowych postaci i smok ziejący czasem ogniem (mówiłam już, że prawie-Kraków?). Pierwsza bajka związana z tą kamienicą to ta, że w środku znajdują się trzy piętra. Choć z zewnątrz faktycznie widać tylko trzy, tak naprawdę jest ich sześć. Każde piętro opowiada inną historię – o czasie, o książkach, o lwach. Najciekawsze jest jednak na dachu. Można tam podziwiać panoramę miasta, siedząc w trabancie. Na lewo od auta, na kominie oddalonym nieco od budynku, siedzi kominiarz z kapeluszem w ręku. Druga legenda mówi, że jeśli trafisz monetą do kapelusza, będziesz wiecznie szczęśliwy. Trzecia głosi, że ktoś kiedyś trafił. Czwarta, że we Lwowie monety lecą z nieba.
Nocujemy w Żółkwi. Małe, zatrzymane w czasie miasteczko. Na rynku raczej standard – po lewej knajpki, po prawej tym razem też knajpki. Kawiarni brak. Po przejściu całego miasta, czyli jakieś 15 minut później, ruszam w stronę sklepu. Po omacku, bo latarni tu, jak kawiarni – brak. W sklepie kupuje płynne, złote zaopatrzenie na cały wieczór dla trzech osób. Kierowałam się zasadą, że każdy powinien wypijać codziennie co najmniej dwa litry. Wydaje około 12 złotych. No raj.
A, i dla ścisłości, Wigoru nie było. Pytałam.
Kolejny dzień to wizyta w Poczajowie, gdzie główną atrakcją jest prawosławny klasztor. Tu już trzeciego świata nie widać. Taki Licheń, tylko bardziej. Kiedy podchodzę pod bramę monastyru, żołnierz mierzy mnie wzrokiem, zatrzymując się na chwilę na irokezie i tatuażach. „Musisz założyć spódnicę i chustę na głowę”, mówi. Wypożyczam czarny kawałek materiału (to chyba spódnica) i drugi – różowy (mniejszy, więc obstawiam, że to chusta). Oba zakładam na siebie i mam nadzieję, że to załatwi sprawę. Załatwiło, choć żołnierz nie wyglądał, jakby był kontent.
Uciekam z tego bardziej-Lichenia dość szybko. Taka ilość złota jednak przytłacza. Po zejściu z klasztornego wzgórza trafiam do ulicznego baru. Wyłożone boazerią pomieszczenie i długa, wyłożona taką samą boazerią, lada. Po przeciwległej stronie pomieszczenia, przy dwóch drewnianych blatach stoją mężczyźni. Przed nimi talerze z pierogami. Po dwóch minutach już ich nie ma. Typowy bar, do którego wpadasz i wypadasz. Takie pierogowe, piesze drive-thru. Patrzę na menu i zastanawiam się, co zjeść. Może…
– … pierogi? – pytam po polsku pani za ladą.
– Z kartopleju ta syrom – odpowiada pani po ukraińsku. Z ziemniakami i serem?
– To poproszę – mówię po swojemu.
Okazało się, że wcale nie chodziło o ruskie. Teraz już rozumiem zdziwiony wzrok, skoro osoba mojej postury zamówiła sobie dwie porcje. Gestem ręki wskazuje mi stopnie w dół. Schodzę do piwnicy. Na jednej ścianie rysunek zielonej łąki i młynów. Na drugiej morze. Trzecia to obrazek sielskiej wsi. Czwarta zastawiona jest piecem i narzędziami czarnymi od smaru. Na stołach kraciaste ceraty. Z baru wychodzę biedniejsza o osiem złotych i cięższa o dwa kilogramy.
W drodze powrotnej do Polski zmieniamy plany. Pojedziemy na inną granicę. Bo szybciej. Ciekawiej. Największą atrakcją był koniec asfaltu siedem kilometrów przed przejściem granicznym. Nie wiem, kto po tym przejeździe był najbardziej obolały – moje ciało, podwozie autobusu czy serce kierowcy.
Oszczędzając opisów przeprawy paszportowej – tak, szczegółowy wygląd przejścia granicznego w Budomierzu też pamiętam.
Oliwia Kopcik