Kiedy chcę statek, to sobie biorę

Halę przylotów nazwałabym raczej barakiem. Ale nie oceniaj książki po okładce, a kraju po lotnisku. Jeszcze tylko odebrać walizkę z taśmy i można ruszać na podbój Dżerby. Stoimy, czekamy, ciepło jest.

Z luku powoli wyjeżdżają bagaże. Pierwsza nie moja, ta też nie, ten kot nie… Nie moja, nie moja, kot, ta też nie moja… Ktoś musiał wieźć strasznie dużo kotów luzem. Co najgorsze siedzą grzecznie na taśmie i nikt ich nie odbiera. Albo pilnują walizek. Jeśli to drugie, to słabo się sprawdzają w roli ochroniarzy, bo mojej jak nie było, tak nie ma. Kiedy wszyscy już wyszli z baraku, poszłam zapytać, co też stało się z moimi ubraniami. Urzędnik pokiwał głową z wyrazem twarzy gdzieś między zrozumieniem, smutkiem, a podejrzliwością. Zniknął w małym pokoiku i wyłonił się z niego z moją torbą. Złapałam za rączkę, uśmiechnęłam się i powiedziałam, że dziękuję i że ja już pójdę. Mundurowy jednym szybkim ruchem zagrodził mi drogę i powiedział coś po francusku. Moja znajomość języka miłości zaczyna i kończy się na zdaniu „Mam na imię Oliwka i mam biegunkę”. Ale że i ja, i mój rozmówca byliśmy zdrowi, to stałam i patrzyłam na niego pytająco. Łączyła nas tylko świadomość, że coś jest nie tak i że się nie dogadamy. W końcu mężczyzna przyłożył do twarzy dłonie złożone na kształt okularów i pokazał, żeby otworzyć walizkę. Wszystkiego, o czym mama mówiła, że nie wolno, pozbyłam się przed wylotem, więc otworzyłam. Co mi tam. Pan założył rękawiczki i wyciągnął na stół wszystkie moje koszulki. W końcu wydał z siebie okrzyk zwycięstwa i wyprostował się, w wyciągniętej ręce trzymając lornetkę. „Spy! Espion!” – krzyknął. Chciałam mu wytłumaczyć, że patrzenie w dal, że ptaki, że fajnie nie musieć podchodzić, a jednak widzieć. Ale wiecie… „J’ai la diarrhée”.

Jechałam autobusem pogodzona z tym, że skoro moje szpiegowskie zapędy zostały zgaszone już na starcie, to pozostaje mi tylko odpoczywać. Od kierowcy dowiedziałam się, że teoretycznie mogę odzyskać lornetkę przed lotem powrotnym. Chyba, że to była dobra lornetka, wtedy może się okazać, że panowie nie będą wiedzieli, o czym mówię. Żegnaj, służyłaś wiernie mi i całej mojej rodzinie.

Hotel jak hotel – basen, restauracja, duży hol. Pokoje w uroczych wolnostojących domkach. I tak w każdym miejscu na świecie najciekawsze jest zawsze to samo. Bar. Pobyt zaczęłam od sprawdzenia, co nadaje się do picia. Po spróbowaniu czegoś, co smakowało jak Listerine z lodem, czegoś podobnego do greckiego ouzo z lodem i wódki z wygazowaną colą (i z lodem!), znalazłam swój typ. Słodkie, płynne. Podobno nie powinno się używać lodu w arabskich krajach, aaale… byłam kiedyś harcerką, studentką nadal jestem, „Dam radę”, pomyślałam sobie. A jak nie, to akurat francuski trochę znam! (Dla tych, którzy nie lubią niedokończonych opowieści – nie, nie było mi dane popisać się językiem).

Degustacyjny humor teleportował mnie do hotelowej dyskoteki. Szybko obudził się we mnie wewnętrzny poliglota i już 10 minut później miałam dwóch znajomych z Japonii, trzech z Anglii i trzech z Tunezji. Po poliglocie oczka otworzył ukryty tancerz i zanim się obejrzałam, pokazywałam taneczne zdolności na środku parkietu. Drink w dłoni trochę mi przeszkadzał, więc odstawiłam go na pobliski stolik. Mój towarzysz zabawy złapał szklankę, dał mi ją z powrotem do ręki i powiedział coś do mężczyzny, który stał przy wyżej wspomnianym blacie.
– Nie rób tak więcej – skarcił mnie.
– Dlaczego?
– Bo ja bym chciał stąd wyjść z twarzą. Jak to zrobisz, będę musiał się bić.
Podobno to w złym guście. Ci niesforni, rozhasani Polacy! Poczułam, że to odpowiedni moment na wyjście z klasą, a i twarz kolegi była całkiem niezła w całości. Po slalomie między basenami i kotami, szczęśliwie skończyłam pierwszy dzień w łóżku. Poza moralnymi, strat brak.

Rano okazało się, że ten bliżej nieokreślony trunek ma jeszcze jeden plus – budzisz się jak młody bóg. A to dobrze, bo czekał mnie objazd całej wyspy. Dziarsko weszłam na śniadanie, po drodze witając się z nowymi znajomymi. Okazało się, że było ich nawet więcej niż pamiętałam. Miałam wrażenie, że tylko ja jedna nie mam kaca. Wszyscy snuli się w kapciach na nogach, niektórzy nawet byli ubrani w szlafroki. Przysiadłam się do jednego z Tunezyjczyków i spytałam, o co chodzi. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
– Ty w domu zawsze jesz śniadanie w butach?
– No… nie. Ale nie jesteśmy w domu.
– Przecież tu mieszkasz teraz. Czyli jesteś w domu.
Nie mogłam się nie zgodzić. Dojadłam swoje owoce, złapałam plecak i wskoczyłam do busa.

Okazało się, że mój hotel był przystankiem numer jeden. Objechaliśmy kilka pozostałych, minęliśmy budkę strażnika, który pilnował wjazdu do strefy hotelowej na wyspie i ruszyliśmy ku przygodzie. Pierwszą atrakcją wycieczki był warsztat ceramiczny. Zobaczyliśmy, jak robi się figurki żabek, filiżanki i talerzyki, pogłaskaliśmy prawdziwego wielbłąda i zaczęliśmy zbierać się z powrotem do pojazdu. Nagle poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię. Odwróciłam się, żeby zobaczyć przed sobą jednego z pracowników. Powiedział coś po arabsku (w tym języku umiem policzyć do 10 i to nie było żadne z tych słów), wcisnął mi do ręki małą figurkę żółwia, przytulił i wrócił do swoich spraw. Zaskoczona, miło, ale jednak wciąż zaskoczona, pobiegłam do reszty wycieczki.

Drugi raz zatrzymaliśmy się przy synagodze. Przed wejściem dostaliśmy chusty, którymi musieliśmy zakryć włosy i po oddaniu małego haraczu, zostaliśmy wpuszczeni do środka. Ławki w świątyni zajęte były przez modlących się na głos Żydów.
– Dużo jest Żydów na Dżerbie? – spytałam przewodnika.
– Ci w ławkach to nie są Żydzi – odpowiedział ze znudzeniem. – To jacyś ludzie z ulicy. Modlą się tu za pieniądze. Pracują. Taka atrakcja.

Po wyjściu z synagogi podeszłam do pobliskiego stoiska z szyldem „Pocztówki”. Wybrałam tę, która mi się podobała i podałam sprzedawcy monety. Sam wybrał jeszcze dziewięć, dołożył do tego moją, zawinął w różowy papier i podał mi z uśmiechem i entuzjastycznym „Gratis, gratis!”. Moje protesty na nic się zdały. Dostałam prezent i kolejne tego dnia zaskoczenie.

Przez nie więcej niż godzinę jechaliśmy nad brzegiem, podziwiając niebieskie morze i piaszczyste plaże. Z pięknymi krajobrazami kontrastowała ogromna liczba opuszczonych budynków. Jak się potem okazało, większość tutejszych hoteli upadło. W niektórych właściciele pozostawiali całe wyposażenie i po prostu uciekli z wyspy. Od okna oderwałam się dopiero, gdy z busa wysiadali pierwsi pasażerowie.
– To już? – pytam.
– No, a co? Całą wyspę objechaliśmy.
Tym razem mój hotel był na końcu. Od śniadania do mojego ponownego znalezienia się przed bramą minęło sześć godzin. Następnym razem, jak będę na Dżerbie, wypożyczę rower. Zrobię pętlę wzdłuż linii brzegowej i na kolację wrócę.

Do nocy zostało trochę czasu, a że pogoda była barowa… Tego wieczoru do poligloty i tancerza dołączył jeszcze wokalista. Kiedy z głośników poleciały pierwsze nuty „Nie płacz Ewka” Perfectu, zdobyłam kilku kolejnych przyjaciół. Polaków tym razem. I tylko uradowane serce krzyknęło do wątroby: „Cicho bądź!”…

Kolejny dzień spędziłam na pirackim statku. Kurs: Wyspa Flamingów. Kiedy stałam i rozkoszowałam się wiatrem w irokezie, napadł mnie pirat z szablą! Pod groźbą śmierci rozkazał mi zatańczyć ze sobą do piosenki, która na moje ucho trwała ze trzy godziny. Zmęczona weszłam na górny pokład. „Princessa! Princessa!”, usłyszałam z kabiny sternika. Uśmiechnęłam się pod nosem, na myśl o dziewczynie, która właśnie podbiła serce jednego z niepokornych marynarzy. Wołanie rozległo się znowu. Rozejrzałam się i… okazało się, że to do mnie. Podeszłam do kabiny. – Ile można wołać – uśmiechnął się mężczyzna, trzymający ster.
– „Księżniczko” to ostatnie określenie, na które bym zareagowała – wytłumaczyłam się.
– Tutaj każda dziewczyna z blond włosami będzie księżniczką. A ty dodatkowo masz tatuaże.
I rozwiała się narcystyczna wizja mojego piękna. Wyjaśniła się zagadka prezentów z poprzedniego dnia. Blond włosy. Cała tajemnica. Co prawda sternik mocno stłamsił moje samouwielbienie, ale za to dał mi poprowadzić prawdziwy piracki statek! „Kiedy mówiłam, że będę piratem, śmiali się ze mnie. Teraz to ja mogę pić rum przed dziewiątą”, pomyślałam, prując fale.

Ktoś, kto nazwał tę wysepkę „Wyspą Flamingów” miał z pewnością skłonności do wyolbrzymiania. Mniej więcej tak, jakby nazwać Kraków „Miastem Mew”, bo kiedyś jedna tam zabłądziła w drodze nad morze. Ale… „Flamingów nie ma, ale też jest zajebiście”, rzekłby klasyk. I zajebiście naprawdę było, bo trafiłam na tradycyjną tunezyjską kolację. Jedna z pań przygotowywała półmiski, które później wspólnie zanosiliśmy na stół. Gdy wszystko było przygotowane, tubylcy dali wokalno-taneczne show i siedliśmy wszyscy do jednego stołu. Jak rzadko się rozczulam i rzadko wspominam coś z sentymentem, to tę sytuację będę opowiadać wszystkim, którzy będą chcieli mnie słuchać.

Rejs powrotny spędziłam na dziobie statku z kolegą-piratem. Przez dobrą godzinę próbował wymówić „sz” i nauczyć mnie zwrotu „dzień dobry” po arabsku. Komizm w najczystszej postaci.

Oliwia Kopcik

P.S. Lornetka chyba jednak nie jest aż tak dobra, bo odzyskałam. Nadal służy dzielnie.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.