Anarchy in the UK

A gdyby tak odmówić popołudniowej herbaty?

Koła samolotu uderzają ciężko o pas startowy. „Right now, ha, ha, ha”, śmieje mi się do ucha Johnny Rotten. Schodzę z pokładu prosto w sam środek londyńskiej pogody. Z jednej strony uderza wiatr, w twarz biją grube krople deszczu, a w słuchawkach kolejne wersy „Anarchy in the UK”…

Pierwsza godzina w Londynie to długie 60 minut grozy. 60 minut, w ciągu których siedzisz w autobusie i powstrzymujesz się, żeby nie pobiec do kierowcy, potrząsnąć nim i krzyknąć: „Stary, ogarnij się! Cały czas jedziesz pod prąd!”. Trudno dziwić się, że punk rock wyrósł właśnie na Wyspach. Cały świat objedzie rondo z prawej strony, na co brytyjscy kierowcy: „Aaa, na pohybel!”. Cały świat uważa, że królestwo to przeżytek, brytyjski lud: „God save the Queen!”. Cały świat na nogach nosi wygodne adidasy, a w ręku dzierży kawę ze Starbucksa. A Wielka Brytania? „Herbata o piątej, kaszkiet i faceci w spódniczkach!”.

Wysiadam z autobusu na Liverpool Street. Wysiadam oczywiście na lewo. Zdejmuję kurtkę, bo zrobiło się gorąco. Przechodzę między wysokie wieżowce. Jeden z nich to słynny budynek w kształcie cygara. Jakiegoś cygara o bardzo dziwnym kształcie. Niecodziennym. Anarchistycznym. Londyńskim. Zrywa się wiatr, zaczyna zacinać deszcz. Szukam kawałka daszka, pod którym można się skryć. Kiedy w końcu znajduję fragment suchego chodnika, na niebie gości słońce. Dochodzę do London Bridge, skąd pierwszy raz mogę podziwiać najsłynniejszy zwodzony most w Europie. Bilans po pierwszej godzinie w Londynie? Kurtka zdjęta razy pięć, założona razy cztery, zmoknięcie – razy kilka. Świeci słońce. Na razie.

Przechodzę przez Borough Market. Jeden z najsłynniejszych targów w Londynie, na którym znajdziesz francuskie sery, włoskie makarony, polskie pierogi, ciastko, kawę i kwiaty. Jakby dobrze poszukać, to i pewnie ten nieszczęsny ukraiński Wigor by się znalazł. Za rogiem zaczyna się kolejka. „Za czym kolejka ta stoi?”, nuci mi w głowie Krystyna Prońko. Za wejściem na London Eye stoi London Eye, które jest jakieś 400 metrów dalej. „Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj. Kiedyś te kamienie drgną”… Czy drgnęły, czy nie drgnęły, nie wiem. Oddaliłam się w stronę China Town.

Do Chińskiego Miasteczka przygnały mnie dwie rzeczy – ciekawość i Mr Wu. Tajemniczy pan Wu, to mała knajpka z plastikowymi stolikami i azjatyckim jedzeniem za parę groszy. Dobrze i tanio. To znaczy tanio, jak na Londyn… Przechodzę przez bramę w stylu chińskim i jestem z powrotem w normalnym świecie. Skręcam w prawo i przepadłam. Oto miejsce mojego zatracenia. Sklep z gadżetami Harry’ego Pottera. Różdżki, peleryny, pluszowe Hedwigi. Na więcej zwiedzania czasu zabrakło.

Ważna wskazówka – choćbyś zabrał ze sobą wszystkie oszczędności i trzy złote zegarki, mapa z rozkładem metra to najcenniejsze, co będziesz mieć przy sobie w Londynie. Dzięki niej udaje mi się bezbłędnie trafić na Baker Street. Kiedy podążam ulicą, mój portfel coraz głośniej krzyczy z rozpaczy. Po lewej stronie muzeum i sklep Sherlocka Holmesa, po prawej szyld muzycznego „It’s Only Rock 'n’ Roll”. Najtrafniejsze powiedzenie? „Kto biednemu zabroni bogato żyć”. Wychodzę z pierwszego z mocnym postanowieniem poprawy. Po wyjściu z drugiego wiem, że moje postanowienie nie ma żadnego sensu.

I kiedy myślę, że już nic mnie w tym mieście nie zaskoczy, znajduję nagle swoje miejsce na Ziemi. Camden Town. Alternatywna dzielnica Londynu. Mijając kolejne kolorowe kamienice, myślę o tym, że przecież pracować na zmywaku to żaden wstyd. Wynajęłabym mały pokoik, potem może dorobiłabym się niewielkiej kawalerki… Uciekam stamtąd szybko, zanim moje plany zaczną przeradzać się w coś poważniejszego.

Czy można wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie wyjazdu niż koncert w brytyjskim klubie? Pub angielski, ochroniarze w garniturach angielscy, ceny piwa też angielskie, ale zespół polski. Dziś na scenie Jary Oddział Zamknięty. Przed nimi gra LABA – polski zespół z Londynu. Chłopaki o aparycji harleyowców, wielkich uśmiechach i muzyką z ogromnym ładunkiem energii. A potem przyszedł czas na prywatkę. „Gdybym zemdlał, to nie żadne show. Po całej tej trasie… Gdybym zemdlał, dzwoń po karetkę”, słyszę tylko przed wejściem na scenę. Pełna obaw, z wybranym na telefonie numerem alarmowym, wtapiam się w tłum pod sceną. Przez pierwsze kilka minut trzymam jeszcze telefon w pogotowiu. Potem już wiem, że jednak nie trzeba. Od tego momentu mogę się chwalić, że byłam na takiej prywatce, jakiej w Londynie nie przeżył nikt. No może jeszcze te kilkaset osób, które stało pod sceną razem ze mną.

Po imprezie wychodzę przed klub z trzema dziewczynami. Zaczynam się ekscytować, że Londyn taki fajny. Że budynki ładne. Że ludzie może i jeżdżą po lewej, i łażą na czerwonym świetle, ale są mili. Że mogłabym chodzić po tym mieście godzinami. „Po Londynie? Po centrum chodzę tylko wtedy, kiedy muszę”, słyszę w odpowiedzi. „Ale za to ty masz fajnie, w Krakowie mieszkać. Codziennie chodziłabym na Rynek”. Na krakowski Rynek? Tylko w razie konieczności…

Oliwia Kopcik

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.