Euforia, podziw i piękno – relacja z koncertu Pain of Salvation

Koncert w Krakowie był moim trzecim koncertem Pain of Salvation. I o ile nie byłem tak przejęty perspektywą zobaczenia członków zespołu na żywo, jak w Katowicach i Inowrocławiu, to jednak tego koncertu wyczekiwałem najbardziej – był to mój pierwszy klubowy, headlinerski koncert.

Co do takich koncertów miewa się duże oczekiwania. Ja takie miałem i wszystkie zostały spełnione. Niesamowita atmosfera, poczucie bliskości, zastrzyk energii, chwile wzruszeń, podziw, przyjaźń… Tego magicznego wieczoru wszystkiego tego można było doświadczyć w odczuciu do zgromadzonych w klubie – zarówno zespołu, jak i publiczności.

Po paru dniach ochłody wyraźnie widzę, że koncert składał się dla mnie z dwóch części, a granica między nimi wyznaczona była między utworami „No Way” i „Ashes”. To właśnie wtedy Daniel ogłosił odejście Johana z zespołu. W jednej tej chwili minął szał wywołany cięższymi piosenkami Pain of Salvation („Softly She Cries”, „Diffidentia”, „Linoleum”, „Conditioned”, „No Way” – dobry Boże, jakim cudem można tak genialnie wyzwalać energię?). Minęły chwile wzruszeń i poruszeń z piosenkami spokojniejszymi („1979”, „To the Shoreline”, „Kingdom of Loss”, „Through the Distance”). Minął czas wspominania starszej twórczości Pain of Salvation („Fandango”, „People Passing By”).

W tej jednej chwili wszystkie moje emocje zmieniły się w konsternację, bo wtedy właśnie Daniel ogłosił odejście Johana z zespołu. Stałem bezradnie pośród innych, a łzy pociekły mi po policzku. Postanowiłem nie tracić ani chwili. Pójść za prośbą Daniela „sing for the moment” i jak najbardziej umiałem, okazać szacunek Johanowi. Stojąc w bezruchu i ledwo poruszając ustami śpiewałem „Ashes” patrząc na Johana. Razem ze mną w wielkim skupieniu śpiewało wielu ludzi.

Gdy zespół zszedł ze sceny wiedzieliśmy, że to nie może się tak skończyć, że nie mogliśmy w taki sposób ostatni raz na scenie widzieć tego wspaniałego człowieka. Nasze gardła nie zamknęły się przez kilka minut. W końcu ktoś wyszedł. Daniel. Sam. Zaśpiewał „Road Salt”. Znów poczuliśmy magię jego głosu i przekazywania emocji. Ale wciąż tęskniłem za Johanem. Nie daliśmy za wygraną i nawoływaliśmy jeszcze mocniej. W końcu wyszedł cały zespół, w tym Johan bez gitary. W tej surrealistycznej sytuacji, bo tekst wyświetlał sobie na ekranie telefonu, chyba wszyscy poczuliśmy, że jest to wspaniałe pożegnanie. „Come Together” zaśpiewane w sposób, którego nikt nie potrafił sobie wcześniej wyobrazić. Zaśpiewane z pełnym oddaniem, w pełnym szacunku dla wszystkich zgromadzonych, a słuchane z równie wielkim szacunkiem i myślą „to dla nas”. Smutek w tym momencie zaczął już przemijać. Czułem się, jak dziecko, które wypłakało się mamie w rękaw, a ona obiecała mu, że wszystko będzie dobrze. Byłem dumny i dziękowałem Bogu za to, że w moim, krótkim jeszcze, życiu miałem dane oglądać na scenie człowieka z tak niesamowitym sercem i talentem.

Pain of Salvation - Johan Hallgren, foto Krzysztof BoberKolejne bisy, „Falling” i „The Perfect Element”, to już powrót do normalności. W sensie odbioru Pain of Salvation, bo takie przeżycia normalnymi nazwać trudno. Krótkie nawoływanie i zespół wyszedł na drugi bis. Wtedy już wiedziałem, że jest to koncert mojego życia. „Hallelujah” zaśpiewane z całą publicznością, w minimalnej aranżacji, gdy wszyscy siedzieli na podłodze. Czułem się, jak w jednej wielkiej szczęśliwej rodzinie, której rodzicami są muzycy z Pain of Salvation. Dziękuję im za to, że nauczyli mnie kochać i doceniać piękno. Że równie dobrze nauczyli tego moich braci i siostry, z którymi żyję w przyjaźni.

Zespół nie zwlekał z wyjściem do publiczności. Każdy mógł spokojnie porozmawiać z każdym członkiem ekipy. Byli dla nas przesympatyczni i bardzo życzliwi. Nie złościli się nawet, gdy podpisywali kilkanaście moich płyt. No i nie widziałem chyba osoby, która nie przytuliła wtedy Johana, dziękując mu za lata inspiracji, ciepła i poczucia, że nie jest się samemu.

Pain of Salvation to strasznie dziwny i niepasujący do dzisiejszych czasów zespół. W dobie, gdy showbiznes namawia nas do buntu, gdy twórczość nie ma żadnego pozytywnego przekazu, gdy muzycy otwarcie przyznają się do ćpania i picia oraz namawiają do agresji, Pain of Salvation wydaje się zupełnie do niego nie pasować. Jaki inny zespół w tak prosty i jednoznaczny sposób uczy nas, co jest prawdziwą wartością? Kto inny potrafi nam teraz powiedzieć, że najważniejsza jest rodzina? Dzięki nim wiem, że zawsze należy być sobą, nie pozować, słuchać innych i ofiarować im to, co możemy najlepsze – życzliwość, przyjaźń i miłość.

Bartek Wiśniewski

Zdjęcia z koncertu w krakowskim klubie Kwadrat udostępnione dzięki uprzejmości Krzysztofa Bobera.
Więcej zdjęć z tego koncertu można znaleźć na stronie Fotografia Koncertowa.

Pain of Salvation, Kraków, Klub Kwardat, 21.10.2011

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.