„Bez muzyki nie wyobrażam sobie mojej egzystencji” – Michał Kirmuć w rozmowie Opinii

Collage, Killing Joke, Red Box czy Tylko Rock? Proszę bardzo – oto moja rozmowa z Michałem Kirmuciem – dziennikarzem muzycznym, muzykiem i wikingiem z czerwonego pudełka w jednym.

Jestem minimalnie starszy od ciebie, ale doskonale pamiętam, że od zawsze byłeś fanem muzyki progresywnej, a szczególnie zespołu Collage…

Michał Kirmuć i Steve Rothery

MK: To prawda, choć bardziej fanem konkretnych zespołów, niż całego zjawiska nazywanego rockiem progresywnym. Wszystko zaczęło się od mojej miłości do Marillion i tak po nitce do kłębka zacząłem odkrywać ten rodzaj muzyki. Wtedy miałem dwa ulubione zespoły: Queen i właśnie Marillion. Słysząc, że Marillion tworzyło pod wpływem Genesis, zacząłem interesować się wykonawcami z lat siedemdziesiątych, jak wspomnianym Genesis czy Yes, King Crimson i przede wszystkim Pink Floyd. Od tego się zaczęło. Zresztą Collage poznałem też po tej linii. Pamiętam, jak moi rodzice kupili pierwszy magnetowid. To była końcówka lat osiemdziesiątych. Poleciałem na pobliski bazarek, kupiłem czystą kasetę i przez pierwsze dni nagrywałem wszystkie programy muzyczne nadawane w Telewizji Polskiej. Nagrywałem teledyski z programu Luz. Jednym z nich był “Jeszcze jeden dzień” Collage. Powiem szczerze, że w pierwszym momencie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Nawet chwilę później go przykasowałem jakimś “Telehitem” Marka Sierockiego. Potem jednak, przeglądając co nagrałem, do pokoju wszedł mój brat. Widząc fragment teledysku Collage, powiedział: “A, to ten polski Marillion”. Wtedy zaświeciła mi się lampka. Poszedłem na koncert “Rock For Aids” na warszawskim Torwarze, gdzie graliście (już wtedy z tobą w roli wokalisty) i wciągnęło mnie bez reszty. W tym momencie Collage stał się moim ulubionym polskim zespołem. Powiem ci coś jeszcze zabawnego. W tych samych dniach, na tej samej kasecie, przypadkiem nagrałem teledysk “Chenko” Red Box, który katowałem niemiłosiernie. Tak więc ta kaseta okazała się bardzo dla mnie prorocza. Swoją drogą ciekawe, co tam było jeszcze nagrane. [śmiech]

Pamiętam jak przychodziłeś ze swoim tatą (już wtedy miałeś, jak wiking, długie blond włosy) i przeprowadzałeś ze mną wywiady, jako muzykiem Collage. Jak się wtedy czułeś i co myślałeś?

MK: Pamiętam ten wywiad jak dziś. Przyjechałem z dużym magnetofonem (nie miałem wtedy jeszcze dyktafonu). Ogromny stres, bo to był mój pierwszy wywiad. Niestety ostatecznie nie trafił do publikacji, bo to była trochę taka samowolka z mojej strony i redakcja uznała, że temat Collage nie był wtedy do niczego im potrzebny. To były jeszcze czasy przedkomputerowe i bardzo żałuję, że ten maszynopis mi gdzieś zaginął. To był początek mojej pracy dziennikarskiej i kto wie, czy właśnie dzięki temu moja przygoda z dziennikarstwem nie rozwinęła się, tak jak się rozwinęła. No i cieszę się, że później, na przestrzeni lat, mogłem robić z tobą wywiady, które już jak najbardziej trafiały do publikacji.

Nie wiedzieć kiedy założyłeś kapelę, której nazwy nikt nie był w stanie zapamiętać (naprawdę nie byłem wyjątkiem). Mnie w tobie uderza konsekwencja, stałeś się jako dorosły, fantastycznym dziennikarzem muzycznym!

MK: Dziękuję za miłe słowa. Zespół nazywał się Talath Dirnen – wszelkie pretensje do mojego brata. Założyłem go tuż przed poznaniem z wami, ale fakt, że byliśmy wtedy wszyscy pod dużym wpływem Collage. Pamiętam jak kiedyś graliśmy próby w słynnej sali 06 w Stodole i nagle ktoś wpadł do sali z uśmiechem, który chwilę później zamienił się w konsternację. Był pewny, że w sali gra Collage. [śmiech] Ale fakt, muzyka zawsze dla mnie była najważniejsza. Zarówno jeśli chodzi o jej tworzenie, jak i po prostu słuchanie. Bo to miłość do muzyki sprawiła, że w pewnym momencie postanowiłem o niej pisać, dzielić się moimi fascynacjami. Zawsze byłem wstanie poświęcić wszystko dla niej. Jestem jednym z tych, co mogą nie mieć na jedzenie, ale jak wyjdzie nowa płyta Rogera Watersa, to nie ma takiej możliwości, abym jej nie kupił. Trudny przez to ze mnie człowiek do współżycia, ale nic na to nie poradzę. Bez muzyki nie wyobrażam sobie mojej egzystencji. Dlatego nie mam wątpliwości, że nawet jeśli niczego bym nie osiągnął w życiu muzycznie i tak bym się zajmował muzyką do końca życia.

Po latach trafiłeś do zespołu swoich idoli (Collage) i jako pełnoprawny muzyk! Czy to był efekt marzeń i wyobrażeń, czy wiedziałeś po prostu że to się kiedyś wydarzy?

MK: Absolutny przypadek. Wynik marzeń? Jeśli, to tylko podświadomych. Choć przyznam, że miałem nadzieje w latach dziewięćdziesiątych, gdy Piotr “Mintay” Witkowski przeszedł z roli osoby wspomagającej zespół na scenie, do roli basisty, uda mi się zająć jego miejsce. Zwłaszcza że jeździłem z zespołem jako techniczny. Jednak fakt, że znalazłem się w zespole i to w roli gitarzysty, był dla mnie dużym zaskoczeniem. Wszystko zaczęło się od tego, że Mirek Gil postanowił odejść. Ponieważ to był moment, że chłopaki chcieli zacząć pracę nad nową płytą, a nie mieli gdzie się do tego przygotowywać, zadzwonili do mnie, czy mogą w moim studiu pograć próby. Na początku przychodził tylko Wojtek Szadkowski i Mintay (Krzyś Palczewski miał dołączyć wkrótce). A że trudno jest pracować nad nowymi utworami mając do dyspozycji tylko bas i perkusję, ponieważ wcześniej grywałem z Wojtkiem w różnych projektach, poprosili, abym pomógł im dogrywając to i owo na gitarze. Od początku było wiadomo, że zespół szuka gitarzysty. Znalezienie odpowiedniej osoby okazało się jednak bardzo trudne. W pewnym momencie Marek Laskowski z klubu Progresja zaproponował nam koncert. Padło więc pytanie czy jestem w stanie nauczyć się partii gitar Mirka Gila. Spróbowaliśmy i okazało się, że jakoś tam daje radę. Zagraliśmy ten koncert, ludzie bardzo dobrze mnie przyjęli w roli gitarzysty Collage i jasne się stało, że szukanie nowego gitarzysty dobiegło końca. Dla mnie było to tym bardziej zaskakujące, że jednak do tego momentu bardziej czułem się perkusistą, niż gitarzystą. Los chciał jednak inaczej.

Zaczynałeś swoją przygodę muzyczną jako perkusista. Potem zacząłeś śpiewać i grać na gitarze. Czy do dlatego, że w Collage nie było miejsca na dwóch perkusistów?

MK: Prawdę mówiąc, to próbowałem grać na gitarze i śpiewać właściwie od początku mojego muzykowania, ale faktycznie zawsze dla mnie instrumentem numerem jeden była perkusja. I chyba do dziś najbardziej komfortowo czuje się grając na tym instrumencie, nawet jeśli niestety nie mam ku temu wiele okazji (choć ostatnio zacząłem się spotykać z muzykami zespołu Klub Paryski, w którym przez chwilę grałem jakieś 20 lat temu). Ale faktycznie do myślenia poważnie o grze na gitarze, zmusiła mnie sytuacja z Collage. Wcześniej raczej używałem gitary do komponowania i nie widziałem się w roli głównego gitarzysty jakiegoś zespołu. Cieszę się jednak, że tak się stało i że dzięki temu mogę w końcu na poważnie używać moich gitar i – co ważne – syntezatorów gitarowych.

Dziś oprócz tego, że masz swoje studio muzyczne, gdzie grywali m.in muzycy Marillion czy Camel, czyli największe gwiazdy muzyki prog, grasz również z międzynarodową gwiazdą, grupą Red Box. Właśnie wydaliście płytę. Jak czujesz się będąc częścią tej legendy?

MK: Tutaj znowu wszystko zaczęło się od przypadku. Jak wspomniałem, byłem wielkim fanem Red Box, od momentu, gdy pierwszy raz usłyszałem “Chenko”, a potem Piotr Kaczkowski, w ramach rewanżu za małą przysługę, pożyczył mi ich album “The Circle & The Square”. I kiedyś, gdy ukazywała się reedycja tej płyty, postanowiłem spróbować dotrzeć do Simona Toulson-Clarke’a i zrobić z nim wywiad. Udało się. Na koniec wywiadu, Simon stwierdził, że jak kiedyś będzie w Warszawie, musimy się spotkać. Pomyślałem, że to taka kurtuazja. Po tylu latach bycia dziennikarzem, słyszałem to wiele razy. Ale jakiś czas później, gdy wydali pierwszy po latach album “Plenty”, pewnego dnia zadzwonił telefon:

Red Box

“Cześć, jestem Warszawie, masz ochotę się spotkać?”. To było surrealistyczne. Zjedliśmy razem obiad i od razu okazało się, że bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Kilka miesięcy później, gdy przyjechali na koncerty do Warszawy, poznałem cały zespół. A ponieważ to były już czasy Facebookowe, nasza znajomość weszła także w przestrzeń wirtualną. I kiedyś zobaczyli moje zdjęcie z gitarą (z koncertu Strawberry Fields). Derek Adams wtedy zażartował, że musimy kiedyś razem pojamować. Potem pojawiłem się na jakimś koncercie w Białymstoku. Po nim, Simon zaprosił mnie do garderoby i w drodze do niej zapytał: “Będziesz też w Lublinie? Możesz wziąć ze sobą bęben? Mam pewien pomysł.” Nogi mi się ugięły. Pojawiłem się w Lubinie z floortomem, a oni poprosili, abym zagrał z nimi utwór “The Sign”. Tak to się zaczęło. “Jak będziesz się jeszcze kiedyś wybierał na nasz koncert weź ze sobą ten bęben”. I tak przez jakiś czas pojawiałem się na scenie jako gość w jednym utworze. Z czasem jednak doszli do wniosku, że skoro już jestem, to może jednak powinienem też wzbogacić inne utwory o dodatkowe instrumenty perkusyjne. Dalej poszło już jak z płatka. A przełom nastąpił, gdy z zespołu odszedł gitarzysta i gdy zaczęliśmy pracę nad nowym albumem. Wtedy uznali, że właściwie, tak trochę mimochodem stałem się pełnoprawnym członkiem zespołu i że skoro gram też na gitarze, to właściwie dlaczego nie wykorzystać mnie również od tej strony. I tak ostatecznie zostałem pełnoprawnym muzykiem Red Box, który na scenie odpowiada za instrumenty perkusyjne, gitarę i sampler. I jedno co mogę dodać, to że w Red Box panuje niesamowita, wręcz rodzinna atmosfera. Chociaż na co dzień mieszkam z dala od nich, w innym kraju, śmiało mogę powiedzieć, że przez te lata stali się dla mnie najbliższymi przyjaciółmi. Trochę się rozgadałem, ale nie będę ukrywał, że współpraca z Red Box jest dla mnie szczególnie ważną rzeczą w moim życiu. I czymś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Życie czasami potrafi bardzo zaskoczyć. Reasumując, kto wie czy to spotkanie z tobą i chłopakami z Collage w 1990 roku nie zdefiniowało całego mojego późniejszego życia? Na pewno bardzo się cieszę, że po tylu latach cały czas utrzymujemy przyjacielskie stosunki i że miałem też okazję z tobą dzielić scenę, za co jestem ci dozgonnie wdzięczny!

Michał Kirmuć i Stewart Copeland

Twój pierwszy wywiad w języku angielskim to?

MK: Oj, nie zapomnę tego. Jaz Coleman z Killing Joke, tuż po występie na Przystanku Woodstock. Jak wiesz, Jaz jest specyficznym facetem i bałem się tego kilkuminutowego spotkania bardzo. Ale okazał się sympatyczny. Potem z nim robiłem wywiad telefoniczny i utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że mimo całej otoczki, jest to bardzo inteligentny i w gruncie rzeczy miły facet.

Czy największą tremę przeżyłeś na scenie czy podczas wywiadu?

Trudno to określić. W obu wypadkach stres bywa wielki. Jak pierwszy raz miałem wyjść na scenę z Red Box, stres powodował, że nie byłem w stanie ustać na nogach. Tak samo wspominam występ ze Strawberry Fields, gdy rejestrowaliśmy DVD czy pierwszy koncert z Collage w roli gitarzysty. Jak jednak zespół jest w trasie, gramy kilka koncertów z rzędu, ten stres – choć pozostaje – nie jest już tak wielki. Bardzo się bałem ostatnio koncertu z Red Box w Trójce, bo to dla mnie szczególne miejsce i świadomość, że będą tego słuchali ludzie w całej Polsce, była upiorna. Ale jak koncert się zaczął, nagle czułem już tylko przyjemność z bycia na scenie z moimi brytyjskimi przyjaciółmi. A wywiady? Tak, zawsze jest to stresujące. Zwłaszcza jak chodzi o zagranicznych artystów. Niby to jest tylko rozmowa, ale jak stajesz twarzą w twarz z takimi muzykami jak: Roger Taylor z Queen, Sting, Jean Michel Jarre czy rozmawiasz z muzykami takich zespołów jak: Depeche Mode, Muse, Iron Maiden czy Genesis albo masz zapowiedzieć koncert Nicka Masona z Pink Floyd, trudno jest się wyluzować. Dlatego nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Dwa różne rodzaje tremy. A niestety jestem człowiekiem, który bardzo jej doświadcza. Dlatego tuż przed koncertem czy przed ważnym wywiadem, lepiej do mnie nie podchodzić, nie odzywać się, nie dotykać, a nawet nie oddychać w moim towarzystwie. [śmiech] Wtedy potrzebuje wyciszenia i skupienia.

Czego można życzyć gościowi, który spotyka się ze swoimi idolami, jeździ po świecie na koncerty i jeszcze mu za to płacą?

MK: Od czasu mojego rozstania z magazynem Teraz Rock (wcześniej Tylko Rock), z którym byłem związany ponad 25 lat, już tak różowo nie jest. Jak chcę wybrać się na koncert, to sam muszę za niego zapłacić. [śmiech] Ale cieszę się, że to doświadczenie mam za sobą. Spotkałem wielu naprawdę niesamowitych artystów i tego nikt mi nie zabierze. Teraz jednak raczej skupiam się na byciu muzykiem, więc możesz mi życzyć, aby na tym polu też się pięknie wszystko rozwinęło. [śmiech] Choć nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa jako dziennikarz. Nadal uprawiam ten zawód, mam pewne pomysły na przyszłość, ale już nie w takim wymiarze, jak jeszcze rok temu.

Zbyszek Bieniak

Michał Kirmuć i Zbyszek Bieniak

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.