Widzisz koniec tego mostu?

Zdarzało mi się bywać w Szwecji już wcześniej. Wiem, gdzie jest sklep muzyczny w Malmo i gdzie jest rockowo-metalowy bar w Goteborgu. Swoją drogą tego baru nie polecam. Każdy krok i oderwanie buta od podłoża odbywa się przy akompaniamencie głośnego mlaśnięcia. Pewnie dlatego głośniki są tam ustawione na największą moc. Jak człowiek podejdzie do baru, to albo już nigdy stamtąd nie wyjdzie, albo wyjdzie, ale bez podeszw. Te klimaty.

Wiem, gdzie jest indyjska knajpa w Lund i tajska w Vaxjo. Zdarzyło mi się nawet zbierać sałatę, fasolkę i jabłka na gospodarstwie, gdzieś między jeziorami w okolicach Tingsryd. Umiem powiedzieć po szwedzku „cześć”, „mleko”, „zamek” i podziękować, a nawet podziękować bardzo. Ale w Sztokholmie mnie jeszcze nigdy było.

Odprawa na lotnisku odbyła się standardowo. Szybka lustracja wyglądu, sprawdzanie bagażu pod kątem narkotyków i można wychodzić. Posiadania irokeza i tatuaży, jak się chce podróżować po świecie, też nie polecam. Trochę mniej nie polecam niż tego baru w Goteborgu, ale jednak. Kiedy już panowie mundurowi walnie stwierdzili, że tylko wyglądam na narkomana, a jedyne, co mam proszkowanego w plecaku, to przyprawa do zupki chińskiej, mogłam wskoczyć do autobusu, który powiózłby mnie do miasta.

– Hej! – mówię do kierowcy. I żeby nie było, że ze mnie niekulturalny człowiek – wszyscy się tam tak witają.
– Hej! (Tutaj wypowiedział ze 4 zdania, których akurat nie zrozumiałam) – pokazałam bilet, kierowca uśmiechnął się i kiwnął głową.
– Tack! – podziękowałam grzecznie i zajęłam miejsce przy oknie. Mówiłam, że umiem po szwedzku!

To „Sztokholm” przed „Skavsta” w nazwie lotniska jest mocno naciągane. Sztokholm nie jest najbliższym miastem przy lotnisku. Nie jest też drugim najbliższym ani nawet siódmym. Ogólnie jest raczej daleko. Półtorej godziny później zaparkowaliśmy pod dworcem. Jeszcze raz popisałam się dźwięcznym „Tack!” i pomachałam autobusowi na pożegnanie.

Pierwsze, co zobaczyłam po wyjściu na miasto, to były łosie. Nie! Najpierw był most. I potem jeszcze jeden. I, o ile dobrze pamiętam, to jeszcze jeden… No, a potem już były łosie. Kuba Sienkiewicz w „Huśtawce” na początku śpiewał: „A czy przyroda w kolebkach / Myślała o tym dokładnie / Na co jej wielkie łosie / Ani wygląda to ładnie / Ani z nich skóra na buty”, tylko potem zmienił na mamuty, bo łosie się nie rymowały. Łosie słabo widzą, trudno im przetrwać w temperaturze wyższej niż 10 st. C i nawet jak chodzą, to wyglądają jakoś nieporadnie. Ale Szwedzi je lubią. Dlatego na placu przy głównym deptaku w mieście stało stado łosi z lampek. Drugie stało kilka ulic dalej i następne w pobliskim parku. I jeszcze były pocztówki z łosiami. I czapki, i breloczki, koszulki, kubki, zapalniczki. Były też łosie pluszowe, porcelanowe, plastikowe i drewniane. Pół Sztokholmu to łosie, a drugie pół to mosty. Ale mosty się chociaż do czegoś przydają.

Noc spędziłam w hostelu, na śniadanie zjadłam zupkę chińską, co by się sproszkowanych dowód pozbyć, i ruszyłam sprawdzić, co Sztokholm ma do zaoferowania. Pierwsze kroki skierowałam do dzielnicy leżącej naprzeciwko Starego Miasta. Prowadził do niej, ha, tak! Most! Ale nie byle jaki. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to prawdopodobnie najdłuższy most w moim życiu. W każdym razie mniej więcej w połowie stwierdziłam, że jak dojdę na koniec, to już mi chyba wystarczy tych wycieczek. Ostatnie 20 metrów przeczołgałam się, podnosząc tylko czasem głowę, żeby poprosić przechodniów o wodę. No, ale dobra – warto było. Widok na Stare Miasto faktycznie był przyjemny.

Kolejny etap to dojście (mostem, a jakże) na wysepkę, na której od brzegu do brzegu rozciągało się Stare Miasto. To dla mnie zdecydowanie sztokholmska perełka. Na włóczeniu się po klimatycznych uliczkach spędziłam kilka godzin. Chwilę nawet postałam w kolejce, żeby przejść się chyba najwęższą uliczką na całym świecie. Albo przynajmniej w Szwecji. No w Sztokholmie na pewno! Skoro już nie polecałam dwóch rzeczy, to teraz polecam – szukajcie Mårten Trotzigs gränd w dzielnicy Gamla stan.

Z ciekawszych rzeczy znalazłam jeszcze, na dziedzińcu ratusza, pomnik dziecka, trzymającego rybę. Jestem przekonana, że gdzieś w pobliżu był taki sam, tylko z łosiem. Na bank. Było też dużo irlandzkich barów z wystawami zielonych butelek Jamesona. A więcej grzechów nie pamiętam.

Oliwia Kopcik

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.