Co jest za tymi drzwiami?

Tym razem lotka rzucona w mapę pokazała, że najwyższy czas odwiedzić centrum dowodzenia Europą. Dzięki temu, że tanie linie lotnicze są faktycznie tanie, już tydzień później, około północy, staliśmy przed dworcem w Brukseli. Ja, mój niezniszczalny plecak i kolega, który na propozycję wyjazdu odpowiedział tylko: „Tak, kiedy?”. A, no i jego plecak też z nami był.

Było ciepło, było piwo (zimne). Ruszyliśmy w stronę noclegu. Szliśmy tak okrężną drogą, że normalnie pewnie zdążylibyśmy dojść tam trzy razy, z kilkoma przystankami po drodze. Ale warto było. Mniej więcej o 2 w nocy byliśmy już w Brukseli zakochani. Rozmowa z recepcjonistą wyglądała prawdopodobnie jak kłótnia trzech głuchoniemych. Polacy pytający po angielsku i Hindus odpowiadający w niemiecko-francuskim – co mogło pójść nie tak? W końcu dostaliśmy klucz i poza tym, że w windzie można było jechać pojedynczo albo piętrowo, a kran w łazience okazał się mańkutem, to wszystko było w porządku.

Jest jeden sposób, żeby chodzić po Brukseli. Trzeba założyć klapki na oczy, tak, żeby nie widzieć nic ani z lewej, ani z prawej i iść prosto przed siebie. Inaczej się krąży. Z tej strony przypomina trochę Londyn – na końcu każdej ulicy i za każdym rogiem jest coś. Albo raczej COŚ. Do momentu wyjazdu temat kamienic, drzwi i klamek jakoś bardzo mnie nie zajmował, ale wystarczy przejść się jedną brukselską ulicą, żeby zmienić podejście. Kolejne „wooow” zrobiliśmy pod Łukiem Triumfalnym. Zaraz obok znaleźliśmy siedzibę „Solidarności”. I pewnie myślicie, że to najbardziej polskie, co mogliśmy znaleźć za granicą? O, nie, nie. Naprawdę jak w domu poczuliśmy się kilka ulic dalej, kiedy na ścianie kamienicy zobaczyliśmy napisane czarnym sprayem: „JEBAĆ RYKI”. Osobiście nie mam nic do Ryk, nie wiem, czym zaszkodziły sobie aż tak, że nawet w Brukseli chcą je z taką siłą ukochać.

W końcu nasz krążownik osiadł w centrum, jak się potem okazało, afrykańskiej dzielnicy. Z szerokiego deptaka skręciliśmy na mały targ. Ten bazarek to w zasadzie dwa równoległe korytarze zapełnione stoiskami z ubraniami w kolorach tęczy. Oprócz ubrań byli jeszcze tylko fryzjerzy. Już na początku zauważyliśmy, że zakład fryzjerski można znaleźć w Brukseli co 50 metrów. Ale tutaj… tutaj to już była jakaś kumulacja. Co ciekawe, w każdym zawsze było kilku klientów. Możliwości są dwie: albo afrykańscy brukselczycy muszą obcinać się codziennie, albo fryzjerzy nie służą tam tylko używania nożyczek.
– Przecież ich jest tyle, że każdy mógłby mieć swojego prywatnego obcinacza – powiedziałam, zaglądając przez okno do kolejnego zakładu.
– No, nie wi… – reszta odpowiedzi została zagłuszona przez hałas i krzyki przy wejściu. Trzech policjantów przewracało stoiska, wyraźnie czegoś szukając. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że „białych” jest w tym miejscu pięciu. My i ich trzech. Przebiegliśmy za plecami mundurowych i wydostaliśmy się na deptak. Wmieszaliśmy się w tłum, udając, że wcale nas tam nie było. Jaki targ?!

Kolejny przystanek zaliczyliśmy w afrykańskim fastfoodzie. I znów ta sama historia – ekspresyjna dyskusja niesłyszących. W końcu kazali nam usiąść na plastikowych krzesłach przy stole nakrytym ceratą. Kilka minut później stały przed nami jednorazowe talerze z górą ryżu przykrytą sosem z fasolą i szpinakiem.
– Mogliśmy jeszcze iść do McDonald’sa.
– E, tak jest ciekawiej – wzruszyłam ramionami.

Wyszliśmy najedzeni, wcale niebiedni, wyuśmiechani i wyprzytulani przez pracujące tam panie. Gdyby ktoś teraz kazał mi wybierać między fastfoodem afrykańskim i amerykańskim, to mogłabym do końca życia siedzieć na tych plastikowych krzesłach i energetycznie gestykulować nad ceratą.

Do hostelu wracaliśmy dzielnicą arabską. Kiedy zaczęło się ściemniać, zaczął się największy ruch. Gdzie tak wszyscy biegną? Bary? Kawiarnie? Koncerty? A skąd! Sobotni późny wieczór to widocznie najlepszy czas na kupowanie dywanów i żyrandoli! W którymś momencie miałam ochotę sama wejść do któregoś budowlanego sklepu. Jakoś tak głupio było iść z pustymi rękami, kiedy ludzie obok nosili kanapy i materace.

Wrócę tam. Po pierwsze, nie obejrzałam jeszcze wszystkich drzwi. Po drugie, nie zjadłam belgijskich frytek, których wcale nie było tam dużo. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy to nie jakaś wielka ściema… No, a poza tym chyba lepiej do Brukseli niż do Ryk.

Oliwia Kopcik

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.