Drugi fragment książki Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny

Utalentowani i mniej utalentowani, fotografowie różnych narodowości ciągną tu z całego świata, uzbrojeni w lustrzanki, statywy i niezliczone zestawy obiektywów, żeby pobyć tu choć chwilę, być tu i robić zdjęcia. Jakby nikt, kto nie fotografował nowojorskich scenerii, wieżowców i zaludniającej miasto ludzkiej tłumnej menażerii, nie miał prawa uważać się za mistrza fotografii, podobnie jak niegdyś w północnych krajach Europy nie traktowano poważnie malarza, który na własne oczy nie ujrzał lazuru toskańskiego nieba.

Dlaczego wciąż przyjeżdżają, skoro tu gęsto od artystów i przebić się trudniej niż gdziekolwiek na świecie? Dlaczego wciąż chcą fotografować Most Brooklyński i Central Park, wieżowiec Chryslera, bezdomnych i prostytutki, parady i katastrofy – wszystkie te obfotografowane już setki razy obiekty, których cały świat dawno powinien mieć dosyć?

Znam pewien bar, który przyciąga fotografów. Wśród stałych bywalców jest co najmniej kilku zawodowców – a ci, do których zdarzy się zagadać, nierzadko okazują się jeśli nie profesjonalistami, to przynajmniej ambitnymi. Nie ma chyba w Mieście lepszego miejsca, by podsłuchiwać rozmowy tych, co może więcej rozumieją z tej nowojorskiej manii fotograficznej.

Siadam więc i słucham, spodziewając się jakiegoś olśnienia… ale nowojorscy fotografowie rozmawiają o tym, o czym zawsze i wszędzie rozmawiają wszyscy nowojorczycy: o Nowym Jorku. O tym, że coś było, ale się zamknęło, a na następnym rogu otworzyło się nowe. O tym, czy wystawa w MoMA jest interesująca. O tym, gdzie kupić nieosiągalną egzotyczną mongolską przyprawę albo gdzie najlepiej pograć w bilard. O dziwnym zdarzeniu zaobserwowanym na ulicy… I nagle C. – autor wielu znakomitych reporterskich zdjęć – powiedział: „Turyści mnie zasmucają: oni zawsze chcą fotografować tylko to, co już widzieli na pocztówkach i w przewodnikach. Ja robię zdjęcie tylko wtedy, kiedy wiem, że patrzę na coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem”.

I tu doznałam olśnienia: jeśli to jest właśnie to, co z foto-pstrykacza czyni rasowego fotografa, to nic dziwnego, że w Nowym Jorku amatorska poczwarka ma największą szansę, żeby zamienić się w motyla. I wcale nie z powodu niezliczonych galerii, muzeów i dobrych szkół artystycznych, nie z racji szansy na staż u kogoś zdolnego i sławnego. Bo jeśli jest gdzieś takie miejsce, gdzie bez przerwy widzi się wszystko po raz pierwszy – to właśnie tu. Taką bowiem naturę ma to Miasto, że nawet to, co w nim nieruchome i pozornie niezmienne, jak beton i stal, żyje swoim własnym życiem, pokazując codziennie tę samą twarz, co wcale nie znaczy taką samą. Inne światło, inni przechodnie na dobrze znanym rogu, poetycko absurdalny przedmiot porzucony w banalnej scenerii – to wszystko dzieje się nieustannie, atakuje oczy tych, którzy chcą – i potrafią – widzieć. I jeśli tak na to spojrzymy, od razu będzie jasne, że Nowy Jork jest kolekcją zdjęć, tylko czekających, by je zrobić. I choćby co roku powstawały miliardy nowych fotografii – amatorskich i profesjonalnych, udanych i nie – to zawsze znajdzie się tu coś nowego.

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.