Zaczęło się niewinnie

Zaczęło się niewinnie, w nocy, chciałoby się powiedzieć, że stary mechanizm zazgrzytał, w skazanej na porażkę próbie dogonienia nieskończoności. Ale nie było starego zegara, nie było zgrzytających mechanizmów, nie było ani jednej magicznej chwili, ot po prostu był Nowy Rok.

Strzeliły szampany, łzy przemieszały się w pocałunkach, słowa strzeliście pełzały po nieboskłonie naszych wyobrażeń i nadziei. Świetliście na krótko jak sztuczne ognie, przymykały nam powieki, kryjąc źrenice rozszerzone w tęsknocie. W tęsknocie za tym gdzie indziej, czy też za tym co kiedyś nazywaliśmy domem, za tym co tli się gdzieś w zakurzonych kątach duszy, tym czymś oplecionym pajęczyną straty, za tym co zostawiliśmy.

Czymś czego tak naprawdę nigdy nie mieliśmy, czymś co tak naprawdę powstało dopiero wraz z przekroczeniem granicy, co kiełkowało w nas niczym magiczne ziarna konserwowej fasoli, czymś co było naszym pomostem między Irlandią, a … No właśnie czym? Tęskniliśmy? Czy to nie jest tak, że dom jest tam gdzie serce? Właśnie, tylko gdzie to serce?

Nasz Nowy Rok spóźnił się o godzinę, chociaż może tak naprawdę zaczął się kilka miesięcy, kilka lat temu, wraz z zanurzeniem się w nieprawdziwą legendę wysp szczęśliwych. Zaczął się i nie widać końca. Nie potrafimy zostać, nie umiemy wrócić. Jesteśmy tu i tam, nie ma nas, jesteśmy nigdzie. Gdzie jest dom? Tam gdzie serce. Tylko czy to co tłoczy nasze krwinki przepełnione refleksją, czy to jeszcze serce czy już tylko sztuczny rozrusznik z wielkim nadrukowanym symbolem euro na metce?

Tak naprawdę to nie chodzi o pieniądze, szukamy drogi, jak cyganie (Stasiuk). Gotowi odejść w każdej chwili, spakować cały dobytek. Musimy tylko wygospodarować przynajmniej godzinę przed startem, żeby zdążyć. Czas tak naprawdę nie ma sensu, więc nie warto się nim specjalnie przejmować. Wyglądamy tak jakbyśmy dopiero co się tu pojawili, albo tak jakbyśmy mieli za chwilę sobie pójść.

Przynajmniej ja tak wyglądam. I jeszcze kilka osób, które znam. Tych kilka osób, które tak jak ja swój brak samookreślenia mianują szumnie poczuciem wolności. Chociaż coś w tym jest. Uczucie, które w mgnieniu oka kieruje Cię na południową półkulę, które pozwala Ci mieć świadomość ze jakbyś chciał mógłbyś tam zostać. Uczucie, które pozwala cieszyć się na samą myśl, że te wszystkie „Nowe Jorki” są w zasięgu ręki, że w każdej chwili możesz się tam znaleźć. Więcej – wiesz, że się tam znajdziesz.

Czy zostanę w Irlandii? Nie. Choć jest to spora cześć mnie samego, choć to już jest moje miejsce, ale to tylko jedno z tych miejsc. Ale to tylko etap. Nie, nie zostanę. Tylko jak długo „nie zostanę”? Nie wiem. Czy wrócę do Polski? Tak. Wpadnę powąchać las, poczuć wilgotne powietrze w mgłach tych wszystkich rzek i jezior, o których marzyłem w amazońskiej dżungli, które wyobrażałem sobie na Ziemi Ognistej itd., itd. Usiądę nad morzem i będę delektować się najpiękniejszym sztormem jaki znam. Po czym spakuję się i pojadę. Ale będę wracał.

Bo wyjeżdżam po to by jechać i po to by wracać.

kamil@opinia.co.uk

Kamil Chechłacz, Dublin, 01-09-2007

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.